Proxy: A Slender Man Story
Halloween zbliża się do nas wielkimi krokami. Dlatego chciałam przedstawić Wam cykl, który zjeży Wam włos na głowie, przyprawi o nocne koszmary a może nawet wywoła halucynacje... pokrótce - nieźle Was przestraszy.
Niemałą bolączką dla fanów horrorów jest
fakt, że obecnie jedynymi filmami tego gatunku są bezmózgie produkcje z całą
masą rozchlapanych po ekranie flaków, mało ambitne historie o demonach bądź
remaki. Nie wiem, która z tych kategorii jest gorsza, wiem jednak, że wszystkie
one pokazują nam, jak bardzo źle jest z dzisiejszym horrorem. Łapiąc się za
głowę po którymś z horrorowych seansów i złorzecząc na nieoryginalnych twórców,
postanowiłam pogrzebać trochę w skarbnicy wiedzy filmowej, czyli Filmwebie.
Skupiłam się jednak na tych produkcjach, które są zbyt mało doceniane, uważane
za niepełne. Mowa oczywiście o filmach krótkometrażowych.
O dziwo te krótkie historie wywarły na
mnie tak wielkie wrażenie, jak niewiele pełnometrażówek. Postanowiłam więc podzielić
się z Wami moim „odkryciem” – niechcianymi, odpychanymi, a tak genialnymi
kawałkami sztuki filmowej w tym ceniącym inwencję i umiejętności gatunku, jakim
jest horror.
Serię recenzji (trochę tych filmów
znalazłam) rozpocznę od dzieła Michaela Dahlquista Proxy: A Slender Man story. Na samym początku warto jednak
przybliżyć samą miejską legendę, która jest genialnym materiałem na horror.
Slender Man (szczupły mężczyzna) to nienaturalnie wysoki, chudy mężczyzna o
bladej twarzy, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Przyjmuje się, że
prześladuje i porywa ludzi, najczęściej dzieci. Może też powodować u swoich
ofiar zaniki pamięci, paranoję i bezsenność. Postać ta ma swój początek w
konkursie ogłoszonym na stronie Something Awful. Użytkownik o nazwie Victor
Surge opublikował dwa zdjęcia, które ukazują grupę dzieci i dziwnego, chudego
mężczyznę. Od tamtej pory Slender Man zaczął żyć własnym życiem.
Film Dahlquista jest jedną z
interpretacji mitu o Slender Manie. Głównego bohatera, Vince’a Wilsona, prześladują
mroczne sny, w których odnajduje zmasakrowaną ofiarę z organami powkładanymi do
plastikowych torebek. Przeglądając dawne zdjęcia, zauważa na nich dziwnego,
szczupłego mężczyznę.
Proxy:
A Slender Man story to produkcja dopracowana w każdym calu,
dopieszczona i zapięta na ostatni guzik. O czymś takim mogą tylko marzyć
współcześni twórcy horrorów. Film trwa dziewięć minut, z których reżyser
wycisnął najwięcej, jak się dało. Dzieki sprawnemu montażowi otrzymujemy spójną
opowieść o mężczyźnie męczonym przez conocne koszmary, który próbuje rozwikłać
wiążącą się z nimi tajemnicę. Jednak to nie historia jest tu najciekawsza.
Wystarczy bowiem zagłębić się odrobinę w mit o Slender Manie, by od początku
wiedzieć jak potoczą się losy Vince’a. Dahlquist pokazał przede wszystkim, że
jest w stanie przekazać widzom przerażającą opowieść w genialnej formie. Proxy... to przede wszystkim wspaniałe
zdjęcia. Niewiele mamy tutaj ujęć w środku dnia, co oczywiście potęguje nastrój
grozy. Jednak wielu twórców nie radzi sobie z tego typu zdjęciami, pokazując za
mało lub za dużo, zmuszając widza do mrużenia oczu i wyszukiwania ukrytych w
cieniu przedmiotów. Tutaj wszystko jest widoczne, a do tego niesamowicie
estetyczne i profesjonalne. To nie żadna amatorszczyzna lecz film na bardzo
wysokim poziomie.
Poziom ten trzymają również aktorzy.
Jest ich tylko dwoje: Matthew Mercer i Marisha Ray. Każde z nich spisuje się
świetnie, przekonująco w swoim lęku czy paranoi. Zwłaszcza rola Mercera warta
jest pochwały, gdyż aktor nie miał łatwego zadania. Musiał poradzić sobie z
wczuciem się w rolę zmęczonego i zastraszonego mężczyzny, który czuje, że jego
życie coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Nie spodziewałam się tak
wysokiego poziomu aktorskiego, dlatego było dla mnie ogromnym zdziwieniem, gdy
zobaczyłam dwójkę aktorów, którzy swobodnie poradziliby sobie w filmie
pełnometrażowym.
Wisienką na torcie jest muzyka, a
właściwie całe udźwiękowienie filmu. Już w pierwszych sekundach otrzymujemy
dziwne, mechaniczne dźwięki, które kojarzą się z rozregulowanym radiem. A z
czasem będzie tylko lepiej. Coraz głośniejsze szumy w chwilach przerażenia i
cicha, acz cały czas wyraźna muzyka w momentach, w których zdawać by się mogło,
że bohaterowie prowadzą normalne życie. Gdzieś w tle czai się bowiem to
niesamowite przerażenie, które ożywa nocą. Gra dźwiękiem jest jednym z
największych plusów tej produkcji.
Proxy:
A Slender Man story to jedna z najlepszych krótkometrażówek
jakie widziałam w życiu. Dopracowana w każdym calu historia i cudowne wykonanie
sprawią, że pożałujecie, iż jest to tylko dziewięciominutowy film. Jestem
przekonana, że po obejrzeniu tej produkcji – parafrazując słowa Piotra
Bałtroczyka – dogłębnie poznacie znaczenie słowa biegunka.
Zobaczcie i przekonajcie się sami - najlepiej przy zgaszonym świetle ;)
A następny odcinek cyklu już w Halloween!
Tytuł:
Proxy: A Slender Man story
Reżyser:
Michael Dahlquist
Scenariusz:
Sax Carr, Adam Hann-Byrd, Sam Weller,
Premiera światowa: 30.10.2012
Kraj produkcji: USA
Po takiej zachęcającej recenzji koniecznie muszę to zobaczyć! ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks
W takim razie życzę miłego seansu :) Mam nadzieję, że srodze Cię przestraszy ;)
UsuńStraszne historie wolę czytać niż oglądać. :) W tym drugim przypadku zwykle połowę filmu spędzam z głową w poduszce. :) Ale może się skuszę na tę produkcję, bo bardzo mnie zaciekawiłaś.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę - chciałabym zobaczyć horror, na który muszę oglądać przez palce ;) Filmy krótkometrażowe mają to do siebie, że szybko się kończą, ale natężenie emocji jest ogromne. Warto zobaczyć, nawet jeśli ma to skutkować nieprzespaną nocą ;)
UsuńTen film jest genialny! Oglądałam go w kółko, a i tak za każdym razem podskakiwałam ze strachu
OdpowiedzUsuńCieszę się niezmiernie, że film spełnił swoje zadanie ;) Na Halloween przygotowałam coś specjalnego, więc mam nadzieję, że wtedy też będziesz raz za razem podskakiwać ze strachu ;)
UsuńJuż od samego Twojego opisu ciarki chodzą po plecach! ;-) Mam wrażenie, że takie krótkotrwałe straszenie jest straszniejsze niż to pełnometrażowe. Bo tutaj mamy strach skondensowany - skoro jest krótko, to musi być intensywnie. No i ta muzyka... Umiejętnie dobrana, potrafi przerazić tak samo, jak obraz! Jednym słowem, nie wiem, czy się odważę - chyba wolę lżejsze strachy od tych, po których poznaje się dogłębne znaczenie słowa 'biegunka' ;-)
OdpowiedzUsuńP.S. Widziałaś film "Nieznajomi" z Liv Tyler? To nie jest co prawda krótki metraż, ale film godny polecenia. Ma klimat, a końcowa scena jest na tyle niespodziewana, że dzięki niej (a raczej: przez nią) po raz pierwszy wydarłam się kinie na całe gardło ;-)))
Zgadzam się z Tobą w 100%, ale tylko w przypadku, kiedy film rzeczywiście jest dobry. Źle wykonany krótki metraż, który posiada jednak potencjał, nie będzie straszył i, co ważniejsze, nie będzie miał czasu na to, by się zrehabilitować (w pełnometrażowym filmie twórca ma taką możliwość). Jednak rzeczywiście dobrze skrojony short potrafi przerazić na całą, długą noc. Na lżejsze strachy też coś się znajdzie, trochę tych perełek wyszperałam :)
UsuńTak, widziałam ten film choć dawno temu. Pamiętam jednak, że nie czułam napięcia, pomimo że lubię temat home invasion. Zupełnie się jednak nie dziwię, że akurat ostatnia scena spowodowała u Ciebie taką reakcję - zwłaszcza w kinie ;)
W takim razie chyba poczekam na ten obiecany lżejszy kaliber strachu w krótkim metrażu ;-)
UsuńTeoretycznie rzecz biorąc, to właśnie w kinie - w obecności wielu widzów - człowiek powinien czuć się raźniej i bezpieczniej, niż, dajmy na to, sam przed telewizorem. A może to chodzi o ciemność kinowej sali? Sama nie wiem... Tak czy inaczej, "Nieznajomi" zapadli mi w pamięć, głównie (choć nie tylko) z powodu mojej popisowej akcji. Dodam jeszcze, że widownia miała niezły ubaw z tego mojego wrzasku ;-)
Wiesz, sama się nad tym zastanawiam. Bo z jednej strony w domu, chociaż jesteśmy sami, to czujemy się pewniej - to znajoma przestrzeń. Z kolei w kinie możemy czuć się wyobcowani wśród tych wszystkich ludzi, których nie znamy. Do tego dochodzi głośny dźwięk i, jak powiedziałaś, ciemność sali i bum, krzyk podczas ostatniej sceny gotowy ;)
UsuńJesteś odważna;) Ja mogę od biedy przeczytać jakiś horror, ale zespół dźwięków ze znaczącą muzyką na filmie powodują, że leżę schowana pod kocem ściskając kurczowo powieki. To jest ode mnie niezależne;)
OdpowiedzUsuńTo nie ma nic wspólnego z odwagą, ja po prostu jestem już znieczulona;) A Tobie troszkę zazdroszczę. Też chciałabym się tak wystraszyć na horrorze ;)
UsuńOj, nie, nie. Ja wierzę, że warto to obejrzeć, ale się panicznie boję horrorów :) ostatnio się trzęsłam przy "American Horror Story" :D
OdpowiedzUsuń"American Horror Story" jest świetne, ale żeby aż się trząść? ;) Jak już wspominałam wyżej, mniejsze strachy też się znajdą, więc zapraszam :)
UsuńNie jestem największym fanem krótkometrażowek, bo... brakuje mi czasu na ich oglądanie - jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Ale jak już wszedłem, to się skusiłem, bo zachęcasz takimi słowami, że po prostu trzeba było obejrzeć. I cóż... w kilku miejscach naprawdę można podskoczyć
OdpowiedzUsuńDoskonale to rozumiem - niby short, ale na jednym się nie kończy. No i dwie godziny z życia wyjęte ;)
Usuń