niedziela, 28 czerwca 2015

Próba skolonizowania Raju



Po głośnym Pi i jeszcze lepiej przyjętym Requiem dla snu w dorobku amerykańskiego reżysera pojawił się film nietypowy, przez jednych nazywany kiczowatym, przez innych – symbolicznym. Choć zdania są podzielone, widzowie zgadzają się co do jednego: Źródło różni się od tego, co wcześniej zaprezentował nam Aronofsky. Wystarczy przeczytać opis filmu by zrozumieć, że nie otrzymamy kolejnej historii o autodestrukcji, manii, która podstępnie wkrada się w ludzki umysł i niszczy go od środka. Tym razem reżyser skupił się na innego rodzaju obsesji, z którą radzi sobie w sposób znacznie różniący się od poprzednich produkcji.
            Marta Miś nazwała Źródło „melodramatem New Age” i byłabym w stanie przyznać jej rację, gdybym odbierała film Aronofsky’ego jednowymiarowo, jedynie na płaszczyźnie przedstawionej historii. Jednak dzieło amerykańskiego reżysera aż prosi się o to, by pobawić się odrobinę ze znaczeniem, poeksperymentować i powoli odkrywać nałożone na siebie warstwy. Symbolika wykorzystana w Źródle zobowiązuje nas bowiem do tego, by odkryć jej pierwotne konotacje lub też nadać jej nasz własny, subiektywny sens.
            Oglądając film Aronofsky’ego postrzegałam go przede wszystkim jako subtelną grę z ludzkim pragnieniem powrotu do Raju. Koncepcja ta wydaje się kusząca głównie ze względu na fakt, iż reżyser (świadomie lub też nie) nawiązuje do kulturowych wzorców, na których wyrasta proza realizmu magicznego. I nie chodzi wyłącznie o możliwe porównanie wykreowanego przez Aronofsky’ego świata do jednego z labiryntów Luisa Borgesa, w którym ani czas ani przestrzeń nie odgrywają większej roli. Aby zrozumieć asocjacje między Źródłem a realizmem magicznym, należy zdać sobie sprawę z tego, na jakim gruncie wyrosła owa literatura. Tomasz Pindel, autor książki Zjawy, szaleństwo i śmierć: Fantastyka i realizm magiczny w literaturze hispanoamerykańskiej, zwraca szczególną uwagę na historie opowiadane przez konkwistadorów przybyłych do Ameryki. Ich ugruntowane przeświadczenie o niesamowitości tego kraju, nabrało jeszcze większego rozmachu w chwili znalezienia się na nowym lądzie. Stąd też opowieści o Amazonkach, Pigmejach a także (a może nawet przede wszystkim) o Raju na ziemi, który według Kolumba miał znajdować się na terenach kontynentalnych położonych na południe od Hiszpanii. W obliczu takich faktów nie zadziwia więc to, że Aronofsky czyni właśnie konkwistadora jednym ze swoich bohaterów. Nie dziwi również otwierający Źródło cytat z Księgi Rodzaju, który niejako stał się mottem tego filmu: Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia (Rdz 3.24). Idąc tym tropem zauważamy, że wizja Aronofsky’ego ukazuje głębokie ludzkie przekonanie o istnieniu Raju na ziemi, które znane było człowiekowi od czasów biblijnych począwszy, a na przedstawionej przez reżysera przyszłości zakończywszy. Dlatego też tak istotnym było rozmieszczenie bohaterów w różnym czasie. Choć utożsamiają oni jedną osobę, graną przez jednego aktora, mają za zadanie wskazać pewien archetyp istniejący od wieków – archetyp podążania za nieśmiertelnością. W tym celu reżyser korzysta z wierzeń chrześcijańskich a także mitologii Majów, by następnie zakotwiczyć je w pewien sposób w nauce. W efekcie tych zabiegów Aronofsky ukazał transcendentalne problemy człowieka w trzech fazach rozwojowych: mistycznej, w której konkwistador zawierza magii i legendom, naukowej – gdy lekarz Tommy usilnie próbuje znaleźć lek na chorobę żony – a także buddyjskiej, gdy podróżnik stara się odnaleźć krainę umarłych, Xibalbę, którą utożsamić można z osiągnięciem stanu nirwany. W ten sposób wskazuje również na różnorakie pojmowanie Raju, które jednak w każdej z wizji łączy się ze zmysłowym postrzeganiem. Można go poczuć, dotknąć, jest konkretnym, nie zaś symbolicznym miejscem, które istnieje przede wszystkim w wierzeniach. Najbardziej mistyczne pojęcie Raju zostaje przedstawione w części współczesnej, w której jest on identyfikowany z uczuciem – miłością wieczną i niepoddającą się żadnym klasyfikacjom. Kolejne dwie płaszczyzny, historyczna i futurystyczna, dotyczą konkretnych miejsc, aczkolwiek również silnie powiązanych z miłością i przywiązaniem. Osiągamy niebo prawdziwie kochając – tego typu frazes mógł wymóc na pani Miś nazwanie filmu Aronofsky’ego melodramatem. Jak jednak widać, ten truizm jest tylko pierwszą warstwą, mało ambitnym zewnętrzem, które mogłoby odrzucić wielu widzów. 

            Choć na koncepcji Źródła jako gry z archetypem można by zakończyć interpretację, która prawdopodobnie byłaby równie dobra jak każda inna, postanowiłam obejrzeć film po raz enty i przyjrzeć mu się całościowo, starając się odnaleźć to, czego nie zauważałam wcześniej. Z racji że film Aronofsky’ego jest dziełem symbolicznym i intertekstualnym, próba odczytania go w sposób inny niż poprzedni okazała się owocna. 
            Trop konkwistadora, który w początkowej fazie zapoznawania się z filmem wydał mi się niezbyt ciekawy, po kolejnym seansie stał się dużo bardziej interesujący głównie ze względu na fakt, iż wiąże się on niewątpliwie z problematyką siły. Zbrojna walka usprawiedliwiana misją nawracania ciemnego ludu na jedyną i prawdziwą religię, w wizji Aronofsky’ego zmienia się subtelnie, acz znacząco. Tym razem celem staje się Raj, który podbić można wyłącznie przedzierając się przez hordy Majów – a zatem obcych – i pokonując mistyka innej religii. Nikt nawet nie próbuje usprawiedliwiać walki dwóch światopoglądów. Konkwistador pragnie jedynie uratować ukochaną królową i swój kraj, poznając przy tym tajemnicę nieśmiertelności. Samcza siła nie liczy się z nikim ani niczym, określa swój cel i brnie w jego kierunku za wszelką cenę starając się go osiągnąć. Płaszczyzna historyczna najdosadniej ukazuje perspektywę męskiej zaborczości i agresywnej, pierwotnej siły, która ma doprowadzić do jednego: do kolonizacji. Raj, miejsce święte, wyobrażane chyba w każdej kulturze, tu zostaje całkowicie obdarte ze swojej świętości, staje się tylko środkiem do spełnienia egoistycznych zachcianek konkwistadora.
            Podobnie sprawy mają się we współczesnej części, w której lekarz Tommy usilnie stara się wynaleźć lek mogący uratować jego żonę. W tym przypadku narzędziem kolonizacji a jednocześnie tym, co uosabia siłę, staje się nauka. Chęć odnalezienia leku na raka zmienia się w próbę zwalczenia śmierci, która w tej płaszczyźnie czasowej przedstawiona zostaje jako choroba. Właśnie za pomocą nauki, narzędzi chirurgicznych, Tommy stara się zdobyć Raj, a właściwie wyszarpnąć go dla siebie i swojej żony. Świętość jest tu ukazana jako obsesyjna chęć kochania w nieskończoność. Zaborczość głównego bohatera kontrastuje ze spokojem i opanowaniem Izzy, która godzi się ze śmiercią, odnajdując w niej jedyną możliwą drogę na dotarcie do Raju.
            Ostatnim i najmniej oczywistym wskazaniem na problematykę siły aspektem, jest historia podróżnika. Choć początkowo zdawać by się mogło, iż stara się on żyć w zgodzie ze wszystkimi zasadami kosmosu, tkwi w nim żal i niestłumiona frustracja. Stracił kobietę, którą kochał, a teraz pragnie ją odzyskać. W opowieści o podróżniku odnaleźć można echa mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Tak jak zrozpaczony Orfeusz, bohater Źródła stara się dostać do umierającej gwiazdy, by żyć wiecznie u boku swojej ukochanej. Brak mu jednak cierpliwości i owego pogodzenia się z losem, który umożliwił Izzy dotarcie do Raju. Siła i gwałtowność zwyciężają – drzewo, które symbolizuje ukochaną, zaczyna obumierać przed czasem.

            Delikatność i agresja, kobieta i mężczyzna – Aronofsky ukazuje te dwa skrajnie różne elementy w relacji symbiotycznej. Jedno nie może żyć bez drugiego, choć pogodzona ze śmiercią kobieta jest o wiele spokojniejsza o swoją bytność poza znanym sobie światem. Dlatego też to właśnie jej udaje się dotrzeć do świętości. Nie poprzez siłę, nie poprzez próbę skolonizowania Raju, lecz właśnie dzięki spokojowi ducha i czystości intencji. Ten stan rzeczy został doskonale ukazany w subtelnej grze światła i ciemności. Chwile, w których na ekranie pojawia się postać Izzy, przypominają bardziej idylliczną bajkę niż dramat dotykający problematyki śmierci. Rachel Weisz, odtwórczyni roli Izzy, przez większość czasu ubrana jest na biało, nie raz widzimy ją również wśród śniegu lub (w płaszczyźnie historycznej) w pięknej, białej komnacie królewskiej. Jasność jest jej wierną towarzyszką, pojawia się zawsze wraz z nią. Z kolei ciemność jest domeną mężczyzny. Tommy (lub Thomas) dotyka jasności wyłącznie w tych chwilach, w których towarzyszy swojej partnerce. To momenty niewymuszonej siłą świętości, która kryje się w ogromnym uczuciu. Cała reszta pozostaje zasnuta ciemnymi barwami. W obrazie Aronofsky’ego dominują brąz i czerń, zwłaszcza w płaszczyźnie fantastycznej, w której podróżnik otoczony jest przez ciemność kosmosu. Ta sprawna gra kolorem, w której ukazuje się ogromna dbałość reżysera o szczegóły, staje się ogromnie znacząca podczas próby zrozumienia filmu, w którym szary, ciemny człowiek, stara się dotknąć świętości.

            Jak jednak kończy się próba skolonizowania Raju? Po raz kolejny – najwyraźniej ukazuje to historia konkwistadora, w którym w sposób najbardziej dosadny uaktywnia się ów gest siły. Próba zadania gwałtu drzewu życia kończy się... odnalezieniem nieśmiertelności. Jednak wieczne życie nie zawsze jest tym, czego człowiek naprawdę pragnie. Agresywność skutkuje śmiercią, złączeniem się z ziemią i naturą otaczającą drzewo życia. Choć konkwistador okazuje zdziwienie i ból, jego przyszłe wcielenia potrafią pogodzić się z myślą, że śmierć jest jedynym możliwym sposobem na to, by dotrzeć do Raju. Podróżnik zrasta się ze swoją ukochaną i wybucha, tak jak Xibalba, dosięgając życia wiecznego. Tommy sadzi drzewo na grobie żony, pozwalając jej duszy żyć dalej. Mężczyzna w filmie Aronofsky’ego uczy się, że świętości nie da się podbić, należy na nią zasłużyć – delikatnością i spokojem, ale przede wszystkim akceptacją.
            Może życie jest jak pudełko czekoladek, ale dzieło Darrena Aronofsky’ego dużo bardziej przypomina lynchowskie niebieskie pudełko lub też walizkę z kultowego już filmu Quentina Tarantino. Jest tak samo zastanawiające i fascynujące, jednak przede wszystkim dopuszcza ogromną ilość interpretacji. Nadal nie wiem, co uda mi się w nim znaleźć następnym razem.

czwartek, 25 czerwca 2015

Stosik, czyli co kupiłam zamiast bułek i masła

Czy znacie to uczucie, ogarniające każdego książkoholika stojącego przed półką z przecenionymi książkami? Tę mieszaninę uniesienia i lęku - uniesienia, bo wiemy, że czeka nas coś wspaniałego, a lęku, bo panicznie boimy się o zawartość swojego portfela i nasze domowe biblioteczki, które już uginają się od ciężaru książek. Właśnie to uczucie towarzyszyło mi na wczorajszych zakupach, kiedy weszłam do mojego ulubionego działu w Auchanie - a tak, żeby sobie popatrzeć. 

Oto, co upolowałam:


Od góry:
Joanna Bator, Ciemno, prawie noc. Dużo słyszałam o tej zdobywczyni Nike, ale nic mi do tej pory w łapki nie wpadło. Dlatego chwyciłam bez wahania, a co tam.

Marcin Wroński, A na imię jej będzie Aniela. Z komisarzem Zygą Maciejewskim znamy się już dobrze, ale tej części nie mam na swojej półce, więc... czy można było nie przygarnąć tej książki? 


 

Dawid Grosman, Tam, gdzie kończy się kraj. Grosman to ponoć jeden z najwybitniejszych pisarzy izraelskich. Ponoć, bo nie czytałam żadnej jego książki, choć nazwisko jest mi znane. Skoro szaleć, to szaleć. Poszło do koszyka.




A teraz moje dwie największe perełki. Książki pisarza, którego po prostu uwielbiam i to, co wydaje, biorę w ciemno: Mo Yan, Obfite piersi, pełne biodra  i Bum!. Pierwsza z nich już się czyta... sama, uwierzcie mi :)
 

Uff, trochę się tego nazbierało. No cóż, czeka mnie duuużo czytania (łącznie 2900 stron). Już nie mogę się doczekać :D

środa, 24 czerwca 2015

"Pewnego razu w Moskwie" Simone de Beauvoir - recenzja



Za barierą ciszy


Pewnego razu w Moskwie to nowela, która pierwotnie miała znaleźć się w zbiorze Kobieta zawiedziona, jednak de Beauvoir postanowiła inaczej, zastępując ją Wiekiem umiaru. I może dobrze się stało, bo dzięki temu polscy czytelnicy mają możliwość po raz kolejny zagłębić się w twórczości tej francuskiej pisarki.




Ona i on, nierozłączni od lat, para idealna, która niejedno już przeszła i niejedno wybaczyła – przybywają do Moskwy, by spotkać się z jego córką z poprzedniego małżeństwa. Kobiety darzą się wzajemnym szacunkiem, a on czuje się uskrzydlony, gdy widzi swoje mądre i niezależne dziecko. Zapowiada się więc prawdziwa sielanka, podróże po Rosji, rozmowy przy wódce. Czas ich przecież nie ogranicza. Są na emeryturze, zasłużyli na wypoczynek. Jednak coś ciągle ich trapi. Coś co wkrada się między nich jak dziecko w nocy, które rozpycha się w łóżku szukając miejsca dla siebie i nieświadomie oddzielając od siebie małżonków.



Barier, które oddzielają Nicole i André jest kilka, jednak największą z nich jest brak porozumienia. Choć wydawać by się mogło, iż tworzą oni idealny związek, każde z nich zachowuje pewne półprawdy dla siebie. Ona nie mówi o potrzebie przebywania z nim sam na sam, on myśli, że na wakacjach nareszcie spędzają ze sobą dużo czasu, choć zapomina o obecności swojej córki Maszy, która nie opuszcza ich na krok. Jednak przede wszystkim nie rozmawiają ze sobą o starości, która dopadła ich ciała. Oboje czują, że od ich ostatniej wizyty w Rosji (którą odbyli trzy lata temu) zmienił się nie tylko kraj, ale także oni sami. André co chwile sprawdza czy jego zęby nadal są na miejscu. Nicole już po krótkim spacerze odczuwa ból nóg, jednak nie potrafi się do tego przyznać. Paraliżujący lęk przed czasem, samym istnieniem, zajmuje bohaterów z osobna, nigdy razem.



De Beauvoir kreśli portret ludzi opętanych przekleństwem czasu w sposób pozwalający na dostrzeżenie zarówno kobiecego jak i męskiego punktu widzenia. Krzyżująca się perspektywa, w której zarówno stany wewnętrzne Nicole jak i André mają prawo głosu, pozwala na doskonałą obserwację konfliktu, początkowo odbywającego się jedynie w myślach bohaterów, by powoli przejść w sferę realną, wypowiedzianą. Autorka pokazuje niszczącą moc myśli, która z czasem zmienia się w obsesyjną pewność o własnej racji.



Francuska pisarka zajmuje się nie tylko egzystencjalnymi problemami Nicole i André, ale także kreśli krytyczny obraz Związku Radzieckiego. Ze wstępu dowiadujemy się, iż autorkę najprawdopodobniej zainspirowały jej własne wizyty w ZSRR, gdzie bywała z Sartre’em, swoim życiowym partnerem. Choć refleksje te nie dominują w noweli, można je dostrzec z łatwością. De Beauvoir ukazuje więc niezbyt przyjaźnie nastawioną do cudzoziemców Rosję, która tonie w biurokratycznych absurdach, utrudniającą odwiedzającym poruszanie się po kraju, obawiającą się wpływu zachodu choć odchodzącą od ideałów socjalizmu. To przede wszystkim André jest politycznie zaangażowany i właśnie on odczuwa największy zawód związany z kierunkiem w którym zmierza Rosja.


Proza de Beauvoir nie byłaby pełna, gdyby zabrakło w niej wątków feministycznych. Choć w tej nowelce zostały one jedynie lekko zaznaczone, łatwo odczuć, iż tkwi w tym coś znacznie większego. Poprzez rozmyślania nad własną seksualnością, a właściwie nad jej zanikiem, autorka ukazuje skomplikowane relacje sześćdziesięcioletniej kobiety ze swoim ciałem, które coraz mniej utożsamiane jest z ciałem kobiety. Bohaterka nie przeżywa jednak kryzysu kobiecości – zdaje sobie sprawę z tego, iż już nigdy nie powróci do punktu, w którym była dziesięć czy dwadzieścia lat temu. Żal za sprawnym ciałem pociąga za sobą żal za niespełnionymi nadziejami, które utożsamione zostają z oddaniem się mężczyźnie (a właściwie mężczyznom, gdyż dziecko Nicole również jest płci męskiej). Niegdyś skłonna walczyć w imię emancypacji, pełna wigoru i niezależna, teraz czuje się podporządkowana niezależnym od niej siłom.

Nowela de Beauvoir, choć niewielkich rozmiarów, niesie ze sobą cały ogrom znaczeń i rozmyślań w kwestiach egzystencjalnych, politycznych czy seksualnych. Autorka nie boi się poruszać tematów ważkich i trudnych, a ubierając je w konwencję konfliktu małżeńskiego, wydobywa z nich wszystko to, co najistotniejsze.


Moja ocena: 7/10
 
Za możliwość przeczytania książki dziękuję:




Autorka: Simone de Beauvoir

Tytuł: Pewnego razu w Moskwie

Data wydania: 21.05.2015

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ilość stron: 112

Gatunek: literatura współczesna

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Zbrodnia w wielkim mieście


  
Za każdą wielką zbrodnią stoi nie tylko przestępca, ale także miasto, które wydało go na świat, wychowało i pozbawiło perspektyw. Współczesny kryminał, który na równi traktuje kwestie społeczne, analizę zachowań jednostki i soczyste morderstwa, nie zapomina także o przestrzeni miejskiej, kształtującej rzezimieszków, bossów świata przestępczego i szemranych detektywów o poważnie naruszonym kręgosłupie moralnym. Miasto przestaje więc być wyłącznie tłem wydarzeń – staje się ich obserwatorem, a nawet jednym z pełnoprawnych bohaterów, ukrywającym w swoim cieniu każdego, kto poprosi o azyl.
            Wielkie metropolie, traktowane jako siedlisko grzechu i wszelkiej rozpusty, od dawna traktowane są jako naturalne środowisko bohatera powieści kryminalnej, w przeciwieństwie do sielskich wiosek i niewielkich, klimatycznych miasteczek. Sherlock Holmes, Philip Marlowe, Harry Hole, Eberhard Mock – od pierwszych kryminałów aż po współczesność, detektywi uwikłani są w bezkompromisową, brudną i przeludnioną przestrzeń miejską. Czarny kryminał wyniósł ją na piedestał, odarł z jednowymiarowo postrzeganej moralności i wskazał ciemne zakamarki, które kryją się nawet w najbogatszych dzielnicach. Dzisiejsza powieść kryminalna bez zahamowań czerpie z tego dziedzictwa, tworząc świat odzwierciedlający wnętrze bohatera, ukazujący jego przynależność do danej przestrzeni i rozterki z tym związane.



Dionizos w mieście grzechu



            Breslau Marka Krajewskiego jest jednym z najlepiej zobrazowanych miast w powieści kryminalnej, nie tylko ze względu na sferę opisową, lecz także na jego związek z postacią Eberharda Mocka. Przedwojenny Wrocław w wydaniu Krajewskiego stał się czymś więcej niż zdjęciem w sepii, nad którym pochyla się czytelnik. Jest także odbiciem stanów emocjonalnych głównego bohatera, jego codziennością i jedynym miejscem na ziemi. Breslau to jego miasto – heroicznie zasłaniane własną piersią, a równocześnie znienawidzone za szerzący się chaos. Esencja humanizmu i jego upadek w jednej osobie.

            Zbudowane przez Krajewskiego Breslau jest nie tylko miejscem wprost z czarnego kryminału, w którym nietrudno odnaleźć śmierć nawet w biały dzień, w rzece aż roi się od nieszczęśników, a gwałt nie wydaje się niczym odbiegającym od normy. To także bachiczna przestrzeń wiecznego obżarstwa, pijaństwa i seksualnej rozkoszy, w której doskonale odnajduje się nasz główny bohater – dziwkarz i alkoholik, lubiący dobrze podjeść i rozegrać partyjkę szachów cynik, który nie zawaha się przed wybiciem kilku zębów lub wykorzystaniem swojej wysokiej pozycji. Ot, sięgający po miejskie uroki gentleman. Jednak za optymistycznym, pełnym zabaw Wrocławiem (a zarazem korzystającym z jego dobrodziejstw Mockiem) czai się tęsknota za apollińskim ładem i sielankowością, skrytą za marzeniami o postawnej żonie i synku imieniem Herbert. Pragnienia dotyczące arkadyjskiego, niewinnego świata, to część osobowości Mocka-klasyka, lubującego się w literaturze greckiej i rozprawiającego o filozofii oraz Mocka-męża, szukającego spokoju i szczęścia u boku żony. Stabilizacja i ciche rodzinne życie stoją jednak w wyraźnej opozycji do miejskiego hałasu, sycącego zwierzęcą część osobowości bohatera. Dzikość, ujawniająca się w każdego rodzaju nieumiarkowaniu, jakiego dopuszcza się Mock, rośnie na podatnym gruncie Breslau, żywiącego się wszelkimi dewiacjami, przemocą i hedonizmem. Nietrudno zauważyć, iż Krajewski kreuje swojego bohatera w oparciu o relację z miastem i odwrotnie – Breslau przemieniane jest poprzez działalność Kriminaldirektora Mocka, wymierzającego sprawiedliwość i pozbywającego się podejrzanych elementów. Chaos panujący na ulicach przedwojennego Wrocławia jest więc odzwierciedleniem wnętrza samego bohatera, pragnącego i dążącego do spokojnej egzystencji przy jednoczesnym rozmiłowaniu w przemocy, seksie, jedzeniu i lejącym się hektolitrami alkoholu.

            Breslau Krajewskiego jest nie tylko cuchnącym zbrodnią miastem rodem z czarnego kryminału – autor zbyt dokładnie przybliża czytelnikowi wszystkie jego zakamarki, zbyt skrupulatnie odnotowuje nazwy restauracji czy nawet burdeli, by można sądzić, że jest to tylko tło wydarzeń, miasto jak każde inne. Krajewski zmienia starą widokówkę, przedstawiającą nieruchomy obraz Wrocławia, w miejsce czarowne, choć przerażające, niepozbawione uroku lecz potrafiące pożreć nawet niewinnych. A w środku tego zamętu stawia jednego bohatera, grzebiącego we wnętrznościach wiecznego, niechętnego do zmian Breslau.



Bostońskie opowiastki



            Nowy czarny kryminał może pochwalić się jednym z najwybitniejszych pisarzy gatunku, który podbił nie tylko światowy rynek wydawniczy, ale także Hollywood. Dennis Lehane, który przez wielu porównywany jest do Raymonda Chandlera, podbił serca czytelników serią kryminałów o dwójce detektywów – Patricku Kenzie i Angie Gennaro – zekranizowanej przez Clinta Estwooda Rzece tajemnic oraz wyreżyserowanej przez Martina Scorsese Wyspie skazańców (o zmienionym tytule Wyspa tajemnic). Jednak dla rozkochanych fanów, ceniących jego cyniczne poczucie humoru i nieposkromioną wyobraźnię, Dennis Lehane jest przede wszystkim nietuzinkowym piewcą Bostonu.

            Akcja prawie wszystkich powieści tego amerykańskiego pisarza umiejscowiona jest w brudnym, zimnym i podzielonym społecznie Bostonie, który jawi się jako miasto skupiające najgorsze szumowiny, bossów świata przestępczego, dewiantów i psychopatów. Wyjątkiem jest Wyspa skazańców, która opowiada o wydarzeniach rozgrywających się na wyspie w Zatoce Bostońskiej. Nie ma w tym nic dziwnego – autor jako rodowity bostończyk doskonale poznał puls miasta, jego mroczne zakamarki i tajemnice. Dlatego prócz opisów miejsc, podziałów dzielnic na „białe” i „czarne”, otrzymujemy od autora ciąg anegdotek i soczystych żarcików odnoszących się do infrastruktury miasta, ciągłych renowacji, które na niewiele się zdają, zbyt wąskich uliczek a także pogody, która w Bostonie zdaje się rządzić innymi prawami.

            Do bostońskiego rytmu, wyznaczanego przez rosnącą przestępczość, korki i ciągły brak miejsc parkingowych pomimo stałego budowania nowych garaży, czytelnik musi się przyzwyczaić, zrozumieć jego zasady a także miłość, którą darzą to miasto bohaterowie prozy Lehane’a. To bostończycy pełną gębą, którzy nie zawahają się przed użyciem siły czy zastraszaniem, nawet jeśli teoretycznie stoją po stronie dobra. Moralność w bostońskim świecie jest tak samo kapryśna jak pogoda i zdawać by się mogło, iż dotyczy tylko nielicznych.

            Postacią niejako całkowicie pozbawioną zahamowań, jakichkolwiek zasad moralnych czy odruchów społecznych jest Bubba Rogowski – zabawny psychopata, najlepszy i najwierniejszy przyjaciel dwójki bostońskich detektywów, Patricka Kenzie i Angeli Gennaro. Ten drugoplanowy bohater, który na przemian rozbawia i przeraża czytelnika, jest kwintesencją nieobliczalnego Bostonu. Enigmatyczny i szalony Bubba to dziecko ulicy, które do 8 roku życia poznało każdy zakątek miasta, każdą spelunę, miejsca bezpieczne i te, do których lepiej się nie zapuszczać. Lehane nadaje mu cechy człowieka żyjącego w miejskiej dziczy, nieufnego a wręcz paranoidalnie nastawionego do społeczeństwa, zajmującego się handlem bronią i żyjącego w obstawionym polem minowym bunkrze, obawiającego się o swoje życie choć igrającego ze śmiercią prawie każdego dnia. Ta nieposkromiona osobowość jest nie tylko „efektem ubocznym” Bostońskiego świata przestępczego, ale przede wszystkim elementem skrajnym, mającym ukazać niezrównoważone oblicze znanego autorowi Bostonu.



Małe ojczyzny



            Wybór autorów pada więc nie tylko na miasto samo w sobie – ogromną, przeludnioną przestrzeń, w której problemem nie jest zbrodnia lecz jej rozwiązanie. Boston, Wrocław, Lublin czy Kraków, nie są już zwykłymi metropoliami, lecz miejscami symbolicznymi, wpływającymi na charakter i rozwój bohatera. To małe ojczyzny, przestrzenie mityczne, realnie odmieniające światopogląd i stanowiące ośrodek myśli danej postaci, jednocześnie będące konstrukcją splatającą emocjonalne stany bohatera z formą powieści kryminalnej.