czwartek, 26 stycznia 2017

W duecie o książce #3. Europejczycy pod lupą: "Echo" Henry James


Czas na kolejną odsłonę cyklu W duecie o książce - tym razem na tapecie książka, co do której, po raz pierwszy, nie jesteśmy w stanie się zgodzić. Z Martą z bloga Leżę i czytam rozmawiam o Echu Henry'ego Jamesa.

Marta: Ponoć "Echo" Jamesa pozostawia czytelników w stanie niedosytu. Czytając tę mini-powieść (lub, jak chcą niektórzy, nowelę), nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to gotowy scenariusz dla teatralnej sztuki: powściągliwy, ale trafiający w sedno styl, świetnie nakreślone postaci oraz wiecznie żywe tematy - miłosne manewry, społeczna satyra, dyskusja o roli i swobodach prasy. Wszystko tu jest, a skoncentrowana forma, moim zdaniem, wcale nie zubaża treści. To sytuacyjna komedia z przesłaniem - gotowa, aby trafić na scenę!
Olga: Pozostawia, a ja jestem tego najlepszym przykładem, bo książkę, zamiast z poczuciem spełnienia i zadowolenia, odłożyłam ze wzruszeniem ramion, całkiem obojętnie. Wszystkiego było mi mało - paryskich intryg, miłosnych rozterek, nawet bohaterów, którzy doskonale wpasowani zostali w swoje role i nie opuścili gardy nawet na chwilę. Jedynie satyry było tyle, ile trzeba: wystarczająco, by się domyślić i uśmiechnąć w duchu, ale nie na tyle dużo, by poczuć przytłoczenie. Nie ukrywam jednak, że o teatralności "Echa" nie pomyślałam nawet przez chwilę, choć teraz wydaje mi się to oczywistością. One dwie i mężczyzn też dwóch, choć oczywiście obaj zainteresowani tą piękną, efemeryczną i głupiutką. No i jest jeszcze tatuś, który, swoją drogą, jest postacią zaskakująco pobłażliwą. Ewidentnie w tej rodzinie spodnie nosi Delia.
Marta: Tak, szyją tej trzyosobowej rodzinki jest Delia - to ona pragnie zamążpójścia siostry bardziej chyba, niż sama Francie! A pan Dosson i jego wycofanie? Zakochany w swoich córkach ojciec, który, zamiast zwiedzać Paryż, ogląda życie z perspektywy hotelowego dziedzińca, idealnie oddaje ducha prostolinijnego amerykańskiego społeczeństwa, skonfrontowanego z europejskim snobizmem.

"Echo", moim zdaniem, trafia w punkt - można by z tej niespełna 200-stronicowej mini-powieści uczynić rzecz gabarytowo podobną, powiedzmy, "Ambasadorom", ale nie sądzę, żeby odbyło się to z korzyścią dla książki.
Bardziej jednak niż jej objętość, fascynuje mnie mnogość zagadnień poruszonych w "Echu". I pytanie: co tutaj waży więcej? Romantyczne zakusy, krytyka towarzyskiej śmietanki Paryża, kwestia wolności druku i dziennikarskiej odpowiedzialności - aktualna do dziś? A może "Echo" jest powieścią o emancypacji? O wyzwalaniu się spod wpływu rodziny, dojrzewaniu? To, co staje się udziałem Gastona Proberta - walka o Francie wbrew woli rodziny - to jeden z najciekawszych aspektów tej powieści. I chyba najczęściej w rozmowach o książce pomijanych.
Olga: Relacja Delii i Francie wydaje mi się rzeczywiście ciekawa, choć zaskakująco szablonowa - starsza i rozgarnięta kieruje losami młodej i naiwnej. Co zaskakujące - o manipulacjach Pana Flacka myśli się chętnie i co najmniej krytycznie. Działania Delii zaś zdają się dużo mniej szkodliwe, choć jej obsesja wejścia do świata francuskiej socjety dorównuje manii Flacka do zdobycia ręki (bądź zainteresowania) Francie.
Cieszy mnie, że wspominasz o Gastonie Probercie, to chyba moja ulubiona postać, choć awansował na to miejsce z samej końcówki listy. Nie odniosłaś wrażenia, że tylko Probert - utrzymanek, przerażony myślą o samodzielnym życiu - jest bohaterem, który rzeczywiście ewoluował? Jako jedyny zmienia diametralnie swoje życie, pozostawiając za sobą wygodne, ale i pętające go więzi rodzinne. Gdybym miała więc udzielić odpowiedzi na Twoje pytanie, za temat ważący najwięcej uznałabym właśnie to burzliwe wkroczenie w dorosłość. Choć, to trzeba Jamesowi przyznać, umiejętnie rozkłada akcenty.
Marta: Umiejętnie rozkłada akcenty i po raz kolejny bawi się ulubionymi literackimi motywami -
Źródło
zderzenie amerykańskiej i europejskiej kultury, satyra na arystokrację, miłość... A Probert budzi sympatię z powodu, o którym wspomniałaś - bo zmienia się, ewoluuje. Porzuca wygodną rolę "dziecka swoich czasów", które utrzymuje się ze spadku po bliskich oraz wypłacanej przez ojca pensji. Czytelnik jest skłonny wierzyć w szlachetne pobudki jego uczucia do Francie, w odróżnieniu od motywacji reportera "Echa", Georga Flacka. Ten skłonny jest obsmarować rodzinkę konkurenta (napuszoną i snobistyczną, fakt) w "towarzyskiej gazecie" - wszystko po to, żeby zdobyć rękę dziewczyny!

Ale najciekawsze jest to, że - po raz pierwszy chyba? - mamy rozbieżne opinie o książce. "Echo" uważam, między innymi, za dobry wstęp do poznawania twórczości Jamesa. Ciebie książka pozostawiła niewzruszoną. A może dostrzegasz jakieś plusy?
Olga: Rzeczywiście, taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca. Po raz pierwszy nie rozpływamy się wspólnie nad powieścią i autorem, choć daleka jestem od zawyrokowania, że "Echo" jest książką złą. Co więcej, uważam, że jest dobra, choć czuję po niej spory niedosyt i istotnie pozostawiła mnie niewzruszoną. A nie tego od literatury oczekuję. Zawiodłam się przede wszystkim na owym braku zmian, o którym już wspomniałam - zwłaszcza jeśli chodzi o postać Francie. Oczekiwałam przemiany z dziecka w kobietę, jednak Francie pozostała tam samo naiwna i, o dziwo, nietknięta przez życie jak na początku powieści. Wychodzi więc na to, że niepoprawni optymiści mają w życiu łatwiej. A ja chyba nie przepadam za optymistami.
Nie da się jednak nie zauważyć plusów: prześmiewczego ukazania francuskiej śmietanki towarzyskiej czy prasy brukowej, lekkiego i niezobowiązującego stylu Jamesa, który nie zwiastuje mnogości i powagi tematów, czy chociażby dialogów, które rozpisane zostały wręcz fantastycznie. Nie ukrywam również, że po Twojej teorii dotyczącej teatralności "Echa" trochę łagodniej patrzę na dzieło Jamesa.
Marta: Ależ Francie jest, wbrew pozorom, równie ciekawą postacią! I pełną sprzeczności - uwielbia książki, zostawia wszędzie zaczytane egzemplarze, a jednocześnie pozostaje rozbrajająco naiwna i życiowo nieporadna. Pasjonatka literatury odporna na książkową wiedzę - intrygujące, prawda?
Poza tym Francie doskonale wie, że Probert stawia rodzinę na pierwszym miejscu. I przeczuwa, że po ślubie nic się nie zmieni - gdy będzie musiał wybierać między własną żoną a ojcem i siostrami, ich wybierze. Jej obawy są dalekie od optymizmu. Niepostrzeżenie, dzięki "rzędowi francuskich krytyków", Francie również się zmienia. Choć z pewnością nie w tak spektakularny sposób jak Gaston.
Olga: Widocznie stopień oddziaływania literatury na Francie był dość niski. Albo zostawiła w niej tylko to, co chciała przyjąć - wiarę w miłość i ludzką dobroć.
Mówisz, że Francie wie o stosunku Proberta do własnej rodziny. Racja, pogodziła się z tym, że ślub przyniesie zmiany, przeprowadzki i nowych krewnych. Jednak chce ciągać ze sobą siostrę, którą towarzystwo nie jest zachwycone. W ogólnym rozrachunku to nie ona opuszcza swoją rodzinę i, nawet gdyby miała pożegnać się z Probertem na zawsze, taki stan rzeczy bardziej jej odpowiada. Francie zmienia się odrobinę, ale w ramach tego, co już zna. Nie boi się życia, bo zawsze było ono bezpieczne. Probert robi krok do przodu, zostawia rodzinę i robi to, na co Francie nigdy się nie zdecyduje - zaczyna dorosłe życie.
Dużo bardziej niż sama Francie, zastanawia mnie jej związek z siostrą. Delia jest jej zaprzeczeniem, drugą stroną monety. Czy możesz wyobrazić sobie życie jednej bez drugiej? To przecież relacja nieomal symbiotyczna.
Marta: Chodziło mi raczej o to, że Francie, wbrew zapewnieniom narratora, jest przenikliwą osóbką. Nie każdą kobietę, zwłaszcza zakochaną, stać na taki chłodny, racjonalny osąd.

Zgodziłyśmy się, że to Delia nosi w tej rodzinie spodnie - a zarazem usunęła się w cień ładniejszej siostry. Możliwe, że przelała na nią swoje ambicje - podobnie jak rodzice kierują życiem dzieci w sposób, który pozwala zrealizować ich własne, niemożliwe już do spełnienia, marzenia. To silny siostrzany związek, ale chyba nie aż tak niezwykły.
Źródło
Zobacz, jak uniwersalne są tematy, poruszane w "Echu" - siostry jedzą cukrzone kasztany, przesiadując w obitym atłasem saloniku, ale z powodzeniem można sobie je wyobrazić, jak w 2017 przemierzają Pola Elizejskie ze smartfonami i kawą w papierowych kubkach! Pstrykają selfie, rozmawiają o absztyfikantach Francie i skandalu w towarzyskiej rubryce popularnej gazety...
Olga: Podczas lektury traktowałam tę siostrzaną relację jak swojego rodzaju dopełnienie - Delia rozporządza nie tylko życiem siostry, ale także ojca. Francie zaś odgrywa rolę roztrzepanej choć uroczej. I chociaż pozornie mogłybyśmy wyobrazić sobie Delie bez Francie, to starsza siostra bez młodszej byłaby równie bezbronna i zagubiona, co w sytuacji odwrotnej. To miałam na myśli mówiąc o symbiozie - choć Delia psioczy na Francie, jest zależna od jej pogody ducha.
Chociaż nie zgadzamy się co do "wielkości" powieści Jamesa, to w kwestii uniwersalności "Echa" kłócić się nie będę. Wielka zmiana Proberta to temat aktualny dla wielu żerujących na rodzicach pociech, a artykuł Flacka mógłby być równie dobrze złośliwym wpisem na Facebooku. I mimo że odczułam pewien zawód po lekturze "Echa", sam fakt, że powieść została wydana niesamowicie mnie cieszy. Oznacza to przecież, że autor nadal jest czytany, że oddziałuje na czytelnika, który w tych dylematach może odnaleźć otaczającą go rzeczywistość - chociaż, oczywiście, w odrobinę starszych dekoracjach.
Marta: Zatem jesteśmy zgodne co do najważniejszego – że warto Jamesa czytać!

niedziela, 22 stycznia 2017

"Kroniki marsjańskie" Ray Bradbury - recenzja




Kosmiczna kolonizacja


Kroniki marsjańskie, jak na tak wielką popularność, są zaskakująco trudno dostępne dla czytelnika, któremu marzy się poznanie klasyki gatunku bez potrzeby posiłkowania się zbiorami bibliotek publicznych. Można powiedzieć, że jest to swojego rodzaju rarytas, którego nie da się włożyć, ot tak, do koszyka w internetowym sklepie Empiku czy innej sieci. Dlatego wyobraźcie sobie moją radość, gdy, po długiej, długiej nieobecności, zajrzałam na stronę ulubionego antykwariatu (vivarium.com.pl) i znalazłam lekko zagniecione, przybrudzone, ale całe wydanie Kronik marsjańskich. Prawdziwe święto mola książkowego. Druga część tego święta odbyła się w chwili, w której zabrałam się za lekturę…




Wszystko, co obce, jest złe dla przeciętnego Amerykanina. Jeśli nie ma chicagowskiego stempelka, jest nonsensem.


Ludzkość nie uczy się na własnych błędach. Człowiek nie jest w stanie interpretować historii tak, by przyrównać ją do swojej sytuacji. Potrafi jednak wchodzić do cudzego domu, zostawić tam flagę i powiedzieć: od teraz ten dom będzie mój. Niektórzy domownicy wyjdą z podkulonym ogonem, inni będą pomstować po cichu, a może nawet podżegać do buntu. Jeszcze inni zabiją nowego właściciela we śnie. Kroniki marsjańskie to właśnie opowieść tego typu, historia starych i nowych domowników, ich kultury, religii, przyzwyczajeń. Rozpoczyna się pięknym, choć szalonym snem. Jak się kończy? Tego można się domyślić.


Przypomina pan sobie, co się stało z Meksykiem, kiedy Cortez i jego mili przyjaciele nadciągnęli z Hiszpanii? Cała cywilizacja została zniszczona przez chciwych świętoszkowatych bigotów. Historia nigdy nie przebaczy Cortezowi.


A czy historia przebaczyłaby Amerykanom, gdyby skolonizowali Marsa? Tym głupim, zadufanym w sobie barbarzyńcom, przedkładającym własną kulturę nad to, co pozostawili po sobie Marsjanie? Jeśli miałoby to wyglądać tak, jak przedstawił to Bradbury, negatywna odpowiedź narzuca się samoistnie. Jednak autor nie tylko Ziemianom przypisuje brutalność, choć wyraźnie zaznacza podział na ofiary i oprawców, kolonizowanych i kolonizatorów. To, co w początkowych fazach kolonizacji możemy postrzegać jako okrucieństwo ze strony autochtonów, w oczach czytelnika szybko przemienia się w działanie konieczne, by ratować swój gatunek. Jednak w diagnozie Bradbury’ego nie ma miejsca na sentymenty – wygrywa ten, kto ma przewagę liczebną i jest odporny na ospę.


My, ludzie ziemscy, mamy talent do niszczenia wielkich i pięknych rzeczy. Jedyną przyczyną, dla której nie umieściliśmy kiosków z parówkami w środku egipskiej świątyni w Karnaku, jest to, że leży na uboczu i nie można byłoby zrobić dobrego interesu.



Jednak utwór Bradbury’ego to nie tylko tragedia. Autor nie stroni od humoru, chociaż to humor czarny, zjadliwa kpina na amerykańskie społeczeństwo. Chyba najlepiej ukazuje to fragment kroniki o tytule Usher II – czytelnikom zaznajomionym z utworami Edgara Allana Poe to nazwisko powinno wydać się znajome. Bradbury rozprawia się w nim z tym samym tematem, o którym pisze w Fahrenheicie 451, dodatkowo wykpiwając amerykańskich bigotów, którym nieprawomyślność poezji i prozy spędza sen z powiek. Można się uśmiechnąć, jednak gdy przypomnimy sobie o latach, w których dzieła Bradbury’ego powstawały, uśmiech zmienia się w grymas.



Kroniki marsjańskie robią wrażenie nie tylko rozbudowaną i dobrze przemyślaną problematyką, ale także stylem autora, który od groteski potrafi przejść do chwytających za serce dialogów, kończąc wszystko magicznym opisem marsjańskiego pustkowia nocą. Bradbury czaruje słowem, a robi to z wprawą i wdziękiem odpowiednim dla autora prozy pięknej. Każdy, kto skreśla Amerykanina z myślą, że fantastyka nie jest dla niego, nie wie, co czyni.



W Kronikach marsjańskich pobrzmiewają echa Ameryki zacofanej, nietolerancyjnej i całkowicie zamkniętej na to, co inne – nie ważne czy mówimy o Afroamerykanach, czy Marsjanach. Ta powieść przeraża, skłania do zastanowienia, momentami rozśmiesza i zaskakuje, choć może też wycisnąć z czytelnika kilka łez. Nie warto jej sobie odmawiać.



Moja ocena: 8/10

Autor: Ray Bradbury
Tytuł: Kroniki marsjańskie
Tłumaczenie: Adam Kaska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Iskry
Liczba stron: 176

wtorek, 17 stycznia 2017

Zmowa milczenia - dlaczego nie krytykujemy znanych i lubianych?






Gdy przeglądałam recenzje na portalach literackich i blogach, zastanowiło mnie przede wszystkim to, dlaczego tak trudno przychodzi nam krytykowanie. Dlaczego ubieramy teksty i wypowiedzi w masę eufemizmów, które zakrywają nasze prawdziwe odczucia i to, jak w rzeczywistości postrzegamy tekst? Czyżbyśmy wstydzili się własnych myśli, a może boimy się wyjść na ignorantów?



Zanim przejdę do rzeczy muszę wyjaśnić jedno pojęcie, które ostatnimi czasy zostało znacznie zachwiane lub co najmniej rozmyte. Mówię o słowie ‘pisarz’. Nie mam oczywiście zamiaru rozwodzić się nad etymologią tego wyrazu, ale nad jego autentycznym znaczeniem i wagą. Bo, wbrew temu co dzieje się na współczesnej scenie literackiej, bycie prawdziwym pisarzem zobowiązuje do czegoś więcej niż znalezienie się na liście TOP 10 Empiku. Tak więc mówiąc o pisarzach, będę miała na myśli osoby, które słusznie doszły do swojej pozycji dzięki artystycznej wyobraźni i umiejętnościom literackim. Nie jest to jednak kategoria, która dotyczy konkretnego gatunku np. literatury pięknej. Najprościej rzecz ujmując – chodzi mi o autorów, którzy w opinii krytyków i ogółu czytelników pisać potrafią. Stanowczo odżegnuję się zatem od quasi-pisarzy, do których mogę zaliczyć wielu popularnych twórców, którzy z warsztatem literackim są raczej na bakier a ich artystyczne wyczucie jest płytkie jak kałuża w upalny dzień.



Wiedząc już kim pisarz jest, warto byłoby zadać sobie pytanie: Czemu aż tak nas onieśmiela? Mogę zaryzykować stwierdzenie, że boimy się krytykować w ogóle. Aby wytknąć błędy w rozumowaniu autora, wszelkie jego braki bądź cokolwiek, przez co odbieramy książkę inaczej niż zamierzał twórca, potrzeba wyczucia, spostrzegawczości, ale przede wszystkim tego rodzaju odwagi, który określana jest mianem ‘odwagi cywilnej’. O wiele łatwiej jest nam podpisać się pod tekstem, w którym rozpływamy się nad geniuszem autora i w samych superlatywach opisujemy zalety jego dzieła. Nie narażamy się wtedy, w naszym mniemaniu, na nieprzychylne spojrzenia ze strony czytelników oraz samego twórcy. Pamiętajmy jednak, że poruszamy się cały czas w obrębie pisarzy szanowanych. Wolimy więc oszukiwać odbiorców oraz samych siebie przedstawiając publicznie fałszywe sądy, niż dać wyraz naszym prawdziwym odczuciom. Jest to swoisty akt zacierania błędów, które popełnił autor krytykowanego dzieła. Recenzent, który nie jest w stanie uzewnętrznić swoich autentycznych przekonań, przyczynia się do budowania mylnego obrazu świadomości kulturowej danych czasów. Należy bowiem zdać sobie sprawę z faktu, iż krytyka jako sztuka daje pewne świadectwo przyszłym pokoleniom. Nie wybiegając jednak tak daleko – krytyka kształtuje przecież gusta odbiorców, pomaga im określić własne preferencje oraz zachęca do wyciągania z lektury odpowiednich wniosków. Czemu więc, pomimo całego ciężaru spoczywającego na barkach krytyka, decyduje się on na jawne kłamstwo?



Każdy z nas uczęszczał do szkoły, uczestniczył w zajęciach języka polskiego, które przynosiły jednemu większą a innemu mniejszą przyjemność. Każdy z nas miał pisarzy preferowanych i nielubianych. Nie sądzę jednak, aby znalazło się wielu, którzy starali się udowodnić swojemu poloniście, że Mickiewicz nie zasługuje na miano wieszcza, a Peiper wcale nie był genialnym poetą. Ten prosty przykład, który dotyczy każdego bez wyjątku, najdokładniej obrazuje problem, z jakim mierzą się wszyscy recenzenci.



Kiedy autor o którym piszemy wyrobił sobie już renomę, jest uznany i uważany za literacko sprawnego, wydaje książkę gorszą, a może nawet złą, krytyk jest zobowiązany do tego, aby to zauważyć i napisać o tym. Jak jest w praktyce? Jeśli nie kłamiemy, to staramy się załagodzić recenzję używając całej masy zwrotów odnoszących się do subiektywnego postrzegania literatury. Nie piszemy wprost, że dzieło jest złe, lecz że nie przypadło nam do gustu, ale na pewno znajdzie się wielu czytelników, którym spodoba się nowa powieść Xińskiego. Czasem krytyk ucieka się do jeszcze gorszych praktyk – odnosi się do innych dzieł autora i na ich podstawie buduje pozytywny obraz pisarza, pomijając jednak książkę najnowszą, która, jak już przyjęliśmy, jest niewypałem. Boimy się igrać z autorytetami, gdyż automatycznie stawiamy siebie na niższym szczeblu drabiny bytów. Jest to oczywiście zwykłą nieprawdą, gdyż ani recenzent bez autora, ani autor bez recenzenta nie będzie spełniony. Jedno pociąga za sobą drugie, dlatego pisarze tak bardzo zabiegają o jakiekolwiek recenzje.



Jednak problem nie tkwi wyłącznie w naszym własnym lęku przed wypowiadaniem zdania na temat znanych i lubianych. Peany na cześć autorów oraz recenzje nijakie, bo takimi właśnie są teksty, które w żaden sposób nie wykazują oceny i stosunku krytyka do danego dzieła, są również wynikiem polityki wydawnictw, gazet, portali i tym podobnych nośników. Przecież wydawnictwo nie zamieści recenzji niepochlebnej na temat wydanej przez nie książki. Wytykanie błędów, czyli pisanie szczere, zupełnie nie opłaca się krytykowi, gdyż nie będzie on mógł swobodnie rozwijać skrzydeł. Czyżby wszyscy i wszystko było przeciwko uczciwemu ocenianiu literatury?



Problem krytykowania znanych i lubianych, a może krytykowania w ogóle, jest problemem nie do rozwiązania. Nikt przecież nie będzie sprawdzał, czy recenzent rzeczywiście zachwycał się książką, czy tylko napisał pochwalną opinię, gdyż tego wymagał redaktor danego pisma czy portalu. Prawdziwość naszych własnych poglądów, które wygłaszamy i publikujemy świadczą tylko i wyłącznie o nas. Bo przecież krytyk jest takim krytykiem, jakim jest człowiekiem. 

Napisałam ten artykuł, z tego co pamiętam, w 2013 roku. Myślicie, że nadal jest aktualny? Czy może coś się w tej kwestii zmieniło? 

PS. Zastępczo używam terminu "krytyk" i "recenzent", chociaż wiem, że to nie to samo.