poniedziałek, 29 lutego 2016

#3 Liebster Blog Award + zaległy Zimowy Tag Książkowy

Dawno już nie było tu żadnych prywatnych wynurzeń, tagów, zabaw, ani nawet stosu. Dlatego dziś przychodzę do Was z dwiema nominacjami - zaległym zaproszeniem do wykonania Zimowego Tagu Książkowego od Marty i całkiem świeżutkim, otrzymanym od Wiktora, do odpowiedzi na pytania w ramach Liebster Blog Award. Zapraszam!


Liebster Blog Award


Źródło


1. Wiążesz swoją przyszłość z blogiem lub po prostu książkami? 

Bardzo bym tego chciała, chociaż jestem realistką i nie sądzę, bym stała się świetnie zarabiającą blogerką piszącą książki o tym, jak tworzyć genialne recenzje ;) Ogromnie cieszyłabym się jednak, gdyby moja praca (stała praca, do emerytury albo jeszcze dalej), miała związek z książkami. Jestem jedną z tych dziwnych osób, które nie marzą o ogromnych pieniądzach i szalonej karierze - zwykła posadka sprzedawcy w małej księgarni, bibliotece albo antykwariacie w zupełności by mi wystarczyła.

2. Czy na przestrzeni lat Twój gust literacki się zmienił?

Nie zauważyłam bardzo drastycznych zmian, chociaż z pewnością teraz, kiedy mam trochę więcej latek za sobą, chętniej sięgam po literaturę piękną, nie boję się klasyków, noblistów i innych zasłużonych literatów, których unikałam kiedyś. Nadal jednak nie ciągnie mnie do romansów, harlequinów i innych erotyków - to się nie zmieniło i myślę, że się nie zmieni.

3. Zdarza Ci się czytać kilka książek na raz?

Raczej nie. Owszem, kiedy mam mało czasu, jedną książkę na czytniku a drugą papierową, czytam je na zmianę, w dogodnych do tego miejscach. Jednak staram się poświęcić całą uwagę tylko jednej czytanej przeze mnie książce. Wiem, że fabuły mi się nie pomieszają, ale lubię całą sobą wsiąkać w wykreowany świat, a czytanie kilku książek jednocześnie mogłoby mi to utrudnić.

4. Twoja ulubiona lektura szkolna.

Kiedyś pisałam już o tym TUTAJ. Mam problem z wybraniem ulubionej lektury. Rok 1984 czytałam jeszcze zanim spotkałam swoją polonistkę, która w 3 klasie liceum zachęcała nas do zapoznania się z tą książką. Podobnie sprawy mają się z Procesem, kolejnym dziełem, w którym się wprost zakochałam. Gdybym miała podać ulubieńca, wybrałabym właśnie te dwie powieści.

5. Kto lub co zachęciło Cię do czytania?

Najpierw byli to moi rodzice, którzy czytali mi Baśnie Andersena na dobranoc (należą się im za to podziękowania - ile razy można wałkować Córkę Króla Błot lub Dziewicę Lodów?). Później długo, długo nic (poza Musierowicz i lekturami, które wcale a wcale mnie nie ciekawiły). A potem poszło z górki - od kuzynki, która podsuwała mi książki, przez chadzanie do biblioteki i słuchanie bibliotekarki, co zwykle było błędem, aż po własne, przemyślane i mniej przemyślane wybory.

6. Jakie sporty uprawiasz?

Jestem tak bardzo nie-sportowa, jak tylko się da. Od czasu do czasu lubię sobie dopiec fitnessowymi ćwiczeniami, kocham też jeździć na rowerze, ale sport nie jest dla mnie tak ważny, jak inne zajęcia. Uprzedzając kolejne pytanie: nie, nie jestem grubaskiem trzymającym książkę w jednej, a ciasto czekoladowe w drugiej ręce ;)

7. Chodzisz do teatru/opery? 

W operze nie byłam nigdy, zaś teatr lubię bardzo, choć mam trochę ograniczone pole manewru. W moim mieście brak nowych, świeżych przedstawień, jakby aktorzy i reżyserzy bali się nieznanych im jeszcze tekstów. Dlatego też do teatru chodzę tylko wtedy, gdy coś rzeczywiście mnie zachęci. 

8. Czy dzielisz pasję czytania z kimś z rodziny?

Moi rodzice czytają całkiem sporo, choć nie choć jest to bardziej słuchanie - od lat ulegli magii audiobooków i nie chce im się czytać tradycyjnych, papierowych powieści. Jednak najważniejszą osobą, z którą dzielę tę pasję, jest M. Właściwie czytamy te same książki (on z przerwami na jakiegoś Kinga), uczymy się od siebie i dzielimy wrażeniami. Myślę, że nie dałabym rady być z kimś, kto nie czyta - na całe szczęście nie muszę.

9. Masz jakieś postanowienie na ten rok?

Raczej nie. Jeśli chcę coś zrobić, po prostu to robię - a postanowienia to zbyt szumna nazwa na "rzeczy, które chciałabym zrobić, ale pewnie i tak nic z tego nie wyjdzie".

10. Sięgasz po klasykę literatury?

Tak, staram się sięgać po literaturę klasyczną, nieznaną mi lub jedynie znaną ze słyszenia. Nie ograniczam jednak tej grupy tylko do klasyki - lubię poznawać współczesnych autorów, którzy może i nie znajdą się w TOP 10 Empiku, ale warto ich czytać lub chociażby próbować ich przyswoić.

11. Twoje ulubione seriale?

Nie jestem serialową maniaczką, a do niedawna słowo 'serial' kojarzyłam tylko z Modą na sukces i Klanem. Kilka lat temu, dzięki M., zaczęłam jednak trochę lepiej poznawać serialowy świat, w którym niekoniecznie każdy z każdym śpi i nikt nie dostaje amnezji. Ulubieńcami są Synowie Anarchii, choć nie obejrzałam ostatniego sezonu, bo twórcy już trochę przesadzili. Jednak mam do niego sentyment i świetnie mi się go oglądało. Do stawki koniecznie trzeba dodać naszego rodzimego Pitbulla - zwłaszcza pierwszy i drugi sezon - The Walking Dead, Grę o tron (chociaż chyba wolę książki), American horror story i wspominany przeze mnie niedawno serial True Detective

To by było na tyle, jeśli chodzi o LBA. Za nominację pięknie dziękuję Wiktorowi :)


Źródło


Kakao - książka, która rozgrzewa serce

Z takimi książkami zawsze mam problem - nie przepadam za rozgrzewającymi serce lekturami. Wolę, kiedy coś mrozi mi krew w żyłach lub tak druzgoce, że żadne kakao na to nie pomoże. Gdybym jednak miała wybrać książkę, na której wspomnienie robi mi się przyjemnie w środku, wybór padłby na Zabić drozda Harper Lee. Choć ta powieść ma w sobie wiele smutku, jest też piękną historią o magii dzieciństwa, rodzinnym cieple i akceptacji inności. Myślę, że w zimowe wieczory mogłaby porządnie rozgrzać każde, nawet najbardziej zmrożone serce.

Śnieg - książka z białą okładką

Nie taka całkiem biała, ale z pewnością pasująca do tematu - zarówno stylistyką okładki, jak i zawartością ;)


Mikołaj - gruba książka lub długa seria

Tu chyba warto byłoby przywołać Pieśni Lodu i Ognia, które już są grubaśną serią, a jeszcze trochę przed nami (oczywiście o ile Martin postanowi się zlitować nad czytelnikami i wreszcie wyda kolejne części). Świetna lektura nie tylko na zimowe dni - teraz, gdy śniegu prawie nie widać, a o Mikołaju trzeba zapomnieć na kolejne miesiące, powieści Martina mogą być cudowną odskocznią od szarugi za oknem.

Rózga - książka, której czytanie było męką

Męką z pewnością było czytanie Oziminy Berenta, ale to studenckie czasy, więc się nie liczą ;) Nie pamiętam swojej największej męczarni, no może oprócz Pinokia, do przeczytania którego mnie zmuszono. Chyba nawet te najgorsze książki nie są dla mnie aż tak straszne, by ich czytanie było męką. Wystarczy uzbroić się w ironiczny uśmiech i wybierać co lepsze perełki, o których potem można napisać.

Prezent - bardzo dobra książka, którą możesz polecić każdemu

Nie znam książki, którą mogę polecić każdemu - taka książka nie istnieje. Mogę jednak polecić moje ulubione powieści licząc na to, że ktoś ucieszy się z nich tak, jak ja. O Orwellu i Kafce już wspominać nie będę, za to chętnie napomknę o Milanie Kunderze, którego sprezentowałabym każdemu inteligentnemu czytelnikowi, który potrafi wyjść poza samą historię i skupić się na odczuciach. Ostatnio powieści Kundery są doskonałym prezentem dla mnie, więc czemu nie dla wszystkich? :)

I to by był koniec moich odpowiedzi. Za zaproszenie do wykonania zimowego, lekko spóźnionego tagu, dziękuję Marcie :) 
Tym razem również nikogo nie nominuję - każdy, kto ma ochotę, niech wykona tagi u siebie :)

środa, 24 lutego 2016

"Klaśnięcie jednej dłoni" Richard Flanagan - recenzja



 Życie do naprawy


Nie tak dawno temu o Richardzie Flanaganie zrobiło się naprawdę głośno. Stało się to za sprawą Nagrody Bookera, przyznanej autorowi za Ścieżki północy. Tym razem Wydawnictwo Literackie pozwala nam zapoznać się z samymi początkami kariery tego australijskiego pisarza, wydając jego drugą z kolei powieść Klaśnięcie jednej dłoni, która pierwotnie ukazała się w roku 1997.




Czy jedna noc jest w stanie zmienić całe życie? Bojan i Sonja Buloh przekonują się, że może je nie tylko zmienić, ale także rozbić na malutkie kawałki, które okażą się niemożliwe do poskładania na nowo. Kiedy Maria postanawia opuścić swojego męża i małą córeczkę, wychodząc w zimną, nieprzyjazną noc ubrana w żałobną, koronkową sukienkę, Sonja wie, że to najważniejsze odejście jej życia. Odejście, które zdeterminuje jej każdy kolejny dzień. Nie spodziewała się jednak, że ta noc naznaczy także jej ojca bolesnym piętnem człowieka uciekającego – przed miłością, przed normalnym życiem, uciekającego w alkohol i przemoc. To działo się jednak dawno, dawno temu. Teraz, w roku 1989, roku przemian, Sonja postanawia wrócić na Tasmanię i spojrzeć ojcu w twarz.



Flanagan zabiera nas w nieprzyjazne rejony Tasmanii, ukazując relację ojca i córki na przestrzeni prawie czterdziestu lat. Relację trudną, gdyż opierającą się przede wszystkim na poczuciu straty, okazywaną jedynie gestami wypaczonymi, pozbawioną słów. To związek, który nie miał prawa wytrzymać próby czasu, pomimo miłości i przywiązania. Autor pokazuje nam dwa plany czasowe – przeszłość i teraźniejszość – które wypełniają luki w opowieści, w pewnym stopniu nadają znaczenie każdej decyzji powziętej przez bohaterów. Ukazuje Bojana, uciekającego przed widmem II wojny światowej imigranta, który przechodzi niesamowicie długą drogę, by dostać się wprost do piekła. Drogę od próby pogodzenia się z odejściem żony i zbudowania czegoś na kształt domu, przez całkowite poddanie się beznadziejnemu losowi, aż po zamknięcie się w ścianach własnej przeszłości, bólu i poczucia samotności. Sonja różni się od niego, choć jej życie również naznaczone jest piętnem osamotnienia – opuszczona przez matkę, a potem ojca, oddana obcym kobietom, postanawia zamknąć się przed całym światem, opuścić ciało i nie wracać, aż do momentu, w którym będzie mogła być ze swoim ojcem. Ta miłość okazuje się jednak trująca, gdyż więzi ją w czterech ścianach z człowiekiem pozbawionym zahamowań, alkoholikiem skupionym na własnym cierpieniu, starającym się zahartować córkę pięścią i bezsennymi nocami, by stała się lepszym człowiekiem, niż on sam. Ta patologiczna miłość, miłość zmieniająca się powoli w cichą nienawiść, jest stanowczo najsilniejszym punktem powieści Flanagana.



Jednak autor pragnie pokazać także powrót – powrót córki, kobiety w ciąży pragnącej dokonać kolejnej aborcji. Jak można się domyślić, Sonja postanawia pozostać na Tasmanii, opuszcza niesatysfakcjonującą pracę i puste mieszkanie, i próbuje pozbierać swoje życie do kupy, tak jak stara się ułożyć dawno zniszczony imbryczek, symbol jej marnej egzystencji. Te współczesne fragmenty powieści, choć również naznaczone beznadzieją i poczuciem ciągle buzującego osamotnienia, w porównaniu z opisanymi przeze mnie wspomnieniami bohaterów, wydają się zbyt idealistyczne, by móc traktować je jako odpowiedni ciąg dalszy relacji wyniszczającej i tłamszącej. Flanagan psuje swoją historię, niszcząc psychologiczne portrety postaci (które, trzeba przyznać, również nie zostały nakreślone perfekcyjnie) i wplątując ich w melodramat z tanimi symbolami w roli głównej – dzieckiem, nowym życiem, będącym jednocześnie mostem pomiędzy ojcem i córką oraz poskładanym imbryczkiem, zapowiadającym drugą szansę na zbudowanie prawdziwego domu. Tragiczna opowieść udręczonego imigranta i jego pozbawionej oparcia córki przemienia się w film z happy endem, smutną wizję spłaszczonego życia i jeszcze bardziej spłaszczonej psychiki: zdewastowanej i tłamszonej przez lata, ale zdolnej, ot tak, by przebaczyć i zacząć szczęśliwe życie.



Powieść ratuje nie tylko rzetelnie opisana przeszłość bohaterów, ale także język – poetycki, plastyczny, monumentalny wręcz. Momentami jednak Flanagan popada w przesadę, gubi się w wielkich porównaniach, metafory stają się wręcz śmieszne. Tego typu potworków jest jednak niewiele, a sam styl autora mogę stanowczo zaliczyć na plus powieści, w którą trzeba było wgryzać się powoli i ze smakiem. Szkoda tylko, że treści nie do końca udało się dogonić formę.



Klaśnięcie jednej dłoni mogło być powieścią dobrą, miało nawet fragmenty, które zapowiadały wielkość, pozostało jednak miałką i przeciętną historią o bliznach potrafiących zniknąć, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Moja ocena: 5/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję



Tytuł: Klaśnięcie jednej dłoni
Autor: Richard Flanagan


Data wydania: 18.02.2016

Wydawnictwo: Literackie

Liczba stron: 368

piątek, 19 lutego 2016

"Krocząc w ciemności" Leonie Swann - recenzja + małe chwalipięctwo



 Cały ten magiczny kram


Ostatnio, być może podświadomie, wybierałam lektury, które nie należały do... najzabawniejszych. Melancholia, smutek i szarość aż wylewały się z książkowych kart, pozytywy skąpane były w niepowodzeniach i trudnych życiowych wyborach, znalazło się też miejsce dla nostalgii i magii dzieciństwa, choć w bardzo poetyckim wydaniu. Wszystko to można podlać wspomnieniami z I wojny światowej, śmiercią sztuki i rzeźnickimi początkami ginekologii. Tak prezentował się wybór moich lektur w 2016 roku. Aż do teraz.




Pamiętaj, by nie obiecywać  wszystkiego, nawet jeśli ta obietnica może uratować Ci życie. Przekonuje się o tym Julius Birdwell, który ochoczo przyrzeka pomoc pewnej uroczej rusałce. Co obiecuje? W tym właśnie tkwi problem – Julius niewiele pamięta z tamtego feralnego dnia, w którym przypadkowo znalazł się pod wodą. Rusałka jednak każdego dnia przypomina o sobie, tkwi głęboko w myślach mężczyzny i ukazuje się w najmniej oczekiwanych miejscach. Na przykład w nowo wykonanym pierścieniu. Jednak nie to okazuje się największym problemem Juliusa – jubilera i dyrektora pchlego cyrku. Dużo bardziej martwią go martwe pchły, bez których jest już tylko jubilerem i dyrektorem... niczego. A to brzmi żałośnie.



Leonie Swann, autorka głośnej Sprawiedliwości owiec, tym razem przychodzi do nas z trochę mniejszymi bohaterami. Nie dajcie się jednak zwieść. Wszystkie pchły należy traktować bardzo poważnie – to pchły niezależne i wolne, które sztukę cyrkową wykonują z wielką przyjemnością, a z jeszcze większą posilają się po udanej próbie. Chociaż dużo częściej mamy okazję towarzyszyć dyrektorowi pchlego cyrku lub lekko szurniętemu detektywowi Greenowi, od czasu do czasu autorka raczy nas wycinkiem pchlich myśli, pijacką piosenką o krwi lub wielkich skokach, a nawet kłótnią pcheł z muchą. Tego typu przerywniki są nie tylko niesamowicie zabawnym elementem powieści, ale także ciekawym podejściem do narracyjnej techniki punktów widzenia. Jak często macie możliwość poznać myśli pcheł cyrkowych?



Prócz pcheł, jubilera/dyrektora, detektywa z problemami psychicznymi i rusałki w powieści znajdziemy także demoniczną kobietę z rogami, ślimaczą damę, starszą panią kradnącą ciężarówkę dostawcy kwiatów, niesamowitego pana lisa a nawet smoka. Nie zabraknie także czarnego charakteru, który ma w sobie tak wiele charyzmy, że trudno jest go nie lubić. Jeśli wydaje Wam się, że trochę tego za dużo, mogę spokojnie rozwiać Wasze wątpliwości – Krocząc w ciemności umiejętnie łączy chaos w logiczną, choć trochę dziwaczną całość. Być może zatwardziałym realistom i niedowiarkom historia wyda się zbyt niemożliwa, ale prawdą jest, że Swann doskonale poradziła sobie z nadmiarem bohaterów i sytuacji, układając je w uroczą opowieść, która równie dobrze mogłaby się wydarzyć. O ile ktoś wierzy w istoty kryjące się w lasach.



Krocząc w ciemności jest ujmującą, lekką i, o dziwo, naprawdę wciągającą powieścią z pewną tajemnicą w tle. Nie mogę jednak powiedzieć, by autorka rozbawiła mnie do łez i bólu brzucha. Owszem, było kilka uśmiechów, a podczas czytania przez cały czas czułam się zadziwiająco pozytywnie, jednak ani razu nie zaśmiałam się w głos. Nie uważam, by był to minus powieści – humor autorki do mnie dotarł, wzbudził moją sympatię, lecz zabrakło tej małej iskierki (być może większej ilości absurdu, który niesamowicie mnie bawi), która mogłaby wywołać salwy śmiechu. Być może Wy będziecie bawić się przy Krocząc w ciemności jeszcze lepiej, niż ja.



Chociaż Krocząc w ciemności jest historią z gatunku „łatwych i przyjemnych”, Swann umieściła w swoim świecie bohaterów, którzy odrobinkę utrudniają przekaz, a uważny czytelnik być może znajdzie w nim kilka prostych, choć ważnych prawd: Nie warto bać się wszystkiego, bo życie z pewnością przyniesie Ci chwile, w których strach będzie dużo bardziej na miejscu. Ciemność może okazać się dużo bardziej przyjazna niż jasny, słoneczny dzień. I najważniejsze – to, że czegoś nie widać, nie znaczy, że tego czegoś nie ma. Jeśli Ty to widzisz, być może jest z Tobą coś nie tak. Jednak równie dobrze, to świat mógł zwariować.

Moja ocena: 6/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję


Autorka: Leonie Swann
Tytuł: Krocząc w ciemności
Data wydania: 16.02.2016
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 424

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           
A teraz wspomniane przeze mnie chwalipięctwo, które koniecznie musicie mi wybaczyć - zwykle nie robię takich rzeczy, ale dziś strasznie rozpiera mnie duma i chciałabym się tym z Wami podzielić.
Dostałam dziś niespodziewanego maila dotyczącego konkursu, o którym zdążyłam już zapomnieć. Jednak Fanbook nie zapomniał o mnie. Okazało się, że moja recenzja należy do szczęśliwego grona zwycięskich tekstów i ukazała się w najnowszym numerze Fanbooka :D Od razu pobiegłam do Empiku, otworzyłam magazyn a tam... moja recenzja, z moim nazwiskiem. Po raz pierwszy mój tekst ukazał się drukiem - niesamowite uczucie.
Gdybyście mieli ochotę przeczytać konkursową recenzje (w trochę dłuższej wersji: Fanbook ograniczył mnie do 2000 znaków), zapraszam Tutaj.

poniedziałek, 15 lutego 2016

"W drodze nad morze żółte" Nic Pizzolatto - recenzja



  

  Wędrówka po czyśćcu


Kiedy dwa lata temu zaczęłam oglądać nietuzinkowy, świetnie napisany i jeszcze lepiej zagrany serial True Detective, zakochałam się tak szybko, jak to tylko możliwe. Od pierwszych ujęć, pierwszych wypowiedzianych słów, a może już podczas nostalgicznego, niepokojącego wstępniaka. Dlatego, gdy tylko w zapowiedziach wydawnictwa Marginesy zobaczyłam zbiór opowiadań Nica Pizzolatty – twórcy wyżej wspomnianego serialu – postanowiłam sobie, że muszę go przeczytać. Wiecie doskonale, że tego typu gwałtowne miłości często kończą się bólem rozczarowania, okrutnym zderzeniem z rzeczywistością i poczuciem straconej szansy na odkrycie czegoś pięknego. Czy tak było i w tym przypadku? Tego dowiecie się z recenzji.




Nie jestem i nigdy nie byłam wielką fanką opowiadań, choć potrafię docenić autora, który na tyle sprawnie operuje językiem i własną wyobraźnią, by odnaleźć się w trudnej sztuce tworzenia krótkich form. Sądzę, że tego typu teksty wymagają od artysty więcej umiejętności literackich, a także, najzwyczajniej w świecie, zdolności do zapanowania nad materią, jaką jest język. Opowiadania nie powinny się bowiem rozlewać, płynąć powoli, rozprzestrzeniać się i wybierać coraz to nowe, poboczne drogi. Muszą kondensować ogrom uczuć, uderzać prosto w punkt, który po kilkunastu stronach wyda się czytelnikowi na tyle ważny, by pamiętać o danej historii, choć była jedynie krótkim wycinkiem, jedną z wielu opowieści. Dokładnie takie są teksty Pizzolatty – konkretne, surowe i, co niezmiernie ważne, nie pozbawione subtelnego namysłu nad rzeczywistością. A nad światem ukazanym w tych jedenastu opowiadaniach z pewnością należy się nachylić, pomyśleć, a potem gorzko zapłakać.



Słuchając jęku syren, wpatrując się w żółto-pomarańczowe płomienie, dym uciekający pod niebo i kurz nadciągający od strony drogi, miał wrażenie, że współuczestniczy w obu tych zjawiskach: uciekał i nadciągał, zostawał i odchodził, wszystko jednocześnie.



W drodze nad morze żółte może się niektórym z Was wydać zbiorem niepozornym, pozostawiającym zbyt szeroko otwartą furtkę, w której zmieści się nie tylko interpretacja, ale także dalsze życie, być może pozbawione jakiejkolwiek zmiany. Prawda jest jednak taka, że Pizzolatto pozostawia swoich bohaterów w najważniejszych momentach ich życia, w chwilach, które muszą zaważyć na dalszym ciągu ich prywatnej opowieści – umocnić, lub złamać, zbudować na nowo lub zostawić w poczuciu beznadziei. Każdy z nich przeżywa swój mały, kameralny dramat, choć na pierwszy rzut oka nie należą one do dramatów spektakularnych. Wydawać by się mogło, że postaci z opowiadań Pizzolatty to nasi sąsiedzi, ludzie mijani na ulicy, osoby zwykłe i szare, które szarość traktują jako normalną kolej rzeczy. Wyjątkiem jest bohater ostatniego opowiadania, który, jako wykładowca uniwersytecki, posiadający wszystko, co uważał za istotne, po stracie ukochanej osoby uświadamia sobie, że całe życie czekał na to, by się stoczyć i zostać pojebem. Nie zrozumcie mnie jednak źle – ludzie zasiedlający świat wykreowany przez autora (raczej) nie należą do marginesu. Wiążą koniec z końcem, każdy kolejny dzień niczym nie różni się od poprzedniego, a czekającą na nich przyszłość otula gęsta mgła. Jednak w pewnym momencie dzieje się coś, co zmusza ich do zrewidowania prowadzonego przez nich życia, przeszłości lub własnej tożsamości. Dokładnie te chwile, najważniejsze chwile życia, opisał Nic Pizzolatto.



Poczuł, jak znów pętają go więzy pragnień i pożądania, i stało się jasne, że nie ma żadnego wyboru, że ten świat nigdy go nie wypuści.



Proza Pizzolatty jest niesamowicie sugestywna, skupiona przede wszystkim na człowieku, ale także na otaczającym go świecie, bez którego jego bohaterowie nie byliby sobą, niejako wyprani z przeszłości, pozbawieni podstaw. Rzeczywistość kreślona na kartach opowiadań jest surowa, choć nie pozbawiona piękna, pełna barw, z tym że barwy te zwykle kojarzą się ze smutkiem zachodzącego słońca, przejmującą czerwienią i pomarańczą wpadającą w brąz, a w końcu w czerń. Autor kreśli nam obrazy pełne smutku, melancholii i rezygnacji, z której czasem wyłania się niewielka iskierka nadziei – wola człowieka, który poznaje własne ograniczenia i lęki, pragnie zmiany i oczyszczenia.



W drodze nad morze żółte to niesamowity zbiór opowiadań, pełen bólu i smutku, skrywanego w niewielkiej, niesamowicie sugestywnej formie. Z pewnością jeszcze nie raz sięgnę po twórczość pana Pizzolatty, który pokazał, że ma nie tylko talent, ale także wrażliwość i umiejętności. Czego chcieć więcej?

Moja ocena:
7/10
Za możliwość przeczytania książki dziękuję


Tytuł: W drodze nad morze żółte
Autor: Nic Pizzolatto
Data wydania: 03.02.2016
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 288