Zaszajbowani na amen
Istnieją autorzy, którzy potrafią poniewierać nami z siłą małego huraganu, targać ich emocjami, szarpać intelektem a dodatkowo pozbawić ich starego, dobrego snu, którego czytelnik - ofiara, cierpiąca na syndrom sztokholmski - dobrowolnie zrzeka się na rzecz wspomnianej poniewierki, przyjmowanej raz ze łzami, raz z radością. John Irving jest właśnie takim autorem.
O Winie Berrym można powiedzieć wiele, ale
na pewno nie to, że jest realistą. Ojciec piątki dzieci, kochający mąż i
amatorski treser niedźwiedzi (właściwie jednego, dość starego niedźwiedzia),
wciąż żyje w czasie przyszłym, myśląc o tym, co zrobi niebawem – zarobi na
studia na Harvardzie, zdobędzie tytuł naukowy, znajdzie pracę. Jego życie nie
układa się jednak tak łatwo, jakby sobie tego wymarzył. W planach przeszkadza
mu brak pieniędzy i wojna, a później także pewien śmierdzący pies, który nie
daje spokoju jemu i rodzinie nawet po śmierci. Win jednak nie poddaje się i
wciela w życie każdy genialny pomysł. Jednym z nich jest tytułowy „Hotel New
Hampshire” – założony w miasteczku, które zupełnie nie potrzebuje hotelu. Przynosi
jednak rodzinie Berrych niezapomniane chwile, wpycha ich w wir nie zawsze przyjemnych
wydarzeń, kształtuje ich życie. Przecież każdy
małolat powinien się wychować w jakimś zwariowanym hotelu.
„Jeśli przeczytałeś jedną książkę Irvinga,
przeczytałeś je wszystkie” – mógłby powiedzieć jakiś malkontent, który w
powracających motywach widzi tylko wtórność autora i brak inwencji twórczej.
Takim malkontentom odradzam lekturę, bo rzeczywiście, Irving nie stroni od
obranych wcześniej tematów, od wiecznie obecnego Wiednia, cyrku, niedźwiedzi
czy homoseksualizmu. Czy oznacza to jednak, że pisarz zjada własny ogon jak
mityczny Uroboros? Nigdy w życiu. Jak przystało na prozę Irvinga jest świeżo,
zabawnie, czasem smutno a nawet przerażająco, choć przecież czytelnik, który
zna już twórczość tego pana wie, czego może się spodziewać. Ja się
spodziewałam, a nie umniejsza to ani trochę przyjemności z lektury, jaką
czerpałam w każdej minucie poświęconej Hotelowi
New Hampshire.
Tym razem Irving rozprawia się nie ze
światkiem pisarskim (choć w powieści nie mogło zabraknąć choćby skromnego
literackiego epizodu), nie z nietolerancją, lecz z gwałtem. To właśnie przemoc
na tle seksualnym wysuwa się na pierwszy plan Hotelu New Hampshire, którą autor próbuje ukazać czytelnikowi w
całej krasie – od aktu, przez traumę, lęk, wyparcie, aż po wściekłość i ostateczne
rozprawienie się z tym, co zaszło lata temu, choć ani trochę nie ulotniło się z
umysłu ofiary. Irving od zawsze był niesamowicie bystrym obserwatorem, wrażliwym
na krzywdę wobec człowieka, na nierówności, które rządzą światem – stąd też w
jego twórczości nierzadko pojawiają się homoseksualiści, transseksualiści czy
feministki, wszyscy marginalizowani w naszym nietolerancyjnym społeczeństwie, u
Irvinga otrzymywali głos, silny i niezależny. Tak samo wygląda to w przypadku
ofiar gwałtu, których na kartach Hotelu
New Hampshire spotkamy wiele, wprowadzanych niby mimochodem, jednak
zostawiających swój ślad, wpływających na bohaterów. Jeśli ktoś podczas lektury
pomyśli, że jest ich tam za dużo, że to nierealistyczne, że przecież aż tyle
napotkanych kobiet nie mogło paść ofiarą gwałciciela, radzę zastanowić się nad
tym dwa razy.
Proza Irvinga przynosi tak wiele
zastanowienia, tak wiele uczuć, nie tylko dlatego, że autor doskonale oddaje
materię świata, wraz z jego dramatami i absurdami, ale głównie dzięki
umiejętności kreowania postaci żywych i charakternych, nie pozbawionych wad, a
przez to tak bliskich nam, czytelnikom. Hotel
New Hampshire okazał się kolejną powieścią, która pozwoliła mi zapoznać się
z bohaterami zdolnymi do wielkich poświęceń i wielkich krzywd, śmiejących się
prawdziwie, aż do bólu brzucha, rozpaczających aż do omdlenia, kochających do
utraty zmysłów. To postaci, które nie mogą nie wzbudzić uczuć – to po prostu
niewykonalne. Jak można nie kochać małej Lilly, dziewczynki a później kobiety,
która rośnie i je tylko ciut ciut, zaś kocha, pracuje i pochłania cały świat
ciut, ciut za bardzo? Jak można nie śmiać się razem z Franny i Johnem,
podsłuchujących hotelowych gości? Jak można nie cierpieć i nie płakać razem z
nimi? Nie można.
Hotel
New Hampshire to absurd, to humor, dramat i psychologia
(tej jest nawet sporo, bo i Freud, choć nie ten
Freud, jest jednym z bohaterów). To jazda bez trzymanki, którą może nam
zaserwować tylko taki mistrz jak John Irving. Ja piszę się na każdą karuzelę,
na każde cyrkowe przedstawienie i każdy
show z niedźwiedziem, które ten autor ma w zanadrzu.
Moja ocena:
Za możliwość przeczytania książki dziękuję
Tytuł: Hotel New Hampshire
Autor: John Irving
Data wydania: 17.03.2016 (wznowienie)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 560