środa, 27 lipca 2016

"Pył, co pada ze snów" Louis de Berniéres - recenzja




Miłość, wojna i te sprawy



Niewielu pisarzy potrafi mówić o wojnie – nie każdy radzi sobie z tym tak dobrze jak Wittlin czy chociażby Boyne. Odpowiednia mieszanka naturalizmu, dramatyzmu i czarnego humoru, podlana sporą dawką deheroizacji, to koktajl prawie niemożliwy do osiągnięcia. Louis de Berniéres miał odrobinę łatwiejsze zadanie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jego powieść miała być bowiem sagą rodzinną, która śmiało wkracza na grunt problematyki wojennej. Spodziewałam się więc rozbudowanej psychologii postaci, rozwianych marzeń o spektakularnej zabawie w żołnierzy i moralnych dylematów. Otrzymałam jednak miałkie czytadło, które nawet przez chwilę nie zmusiło mnie do zastanowienia się nad naturą człowieka.



Siostry McCosh mają prawdziwie sielskie dzieciństwo, które spędzają na zabawach z synami mieszkających po sąsiedzku rodzin Pendennisów i Pittów. Czas jednak płynie zaskakująco szybko, a na horyzoncie pojawia się zagrożenie związane z I wojną światową. Chłopcy, którzy w okamgnieniu stali się mężczyznami, postanawiają wyruszyć na front. Jednym z nich jest Ash Pendennis, po uszy zakochany w Rosie McCosh – zresztą z wzajemnością. Zaręczyny są dla nich jedynie formalnością, gdyż już od lat obiecali sobie wieczną miłość. Wojna jednak nie oszczędza zakochanych.



Postanowiłam sobie, że nie będę pastwić się nad powieścią de Berniéresa. Odnalazłam w niej bowiem kilka elementów, które przypadły mi do gustu. To od nich zacznę, starając się powstrzymać od ociekających jadem wtrąceń.



Pomimo wielu, wielu braków, Pył, co opada ze snów okazał się powieścią rzetelną. Autor nie ucieka w tematykę wojenno-miłosną, broniąc się przed faktami. Co więcej, często rzuca nam ciekawostki związane z lotnictwem czy slangiem wojskowym, co stanowi przyjemne urozmaicenie lektury. Kolejnymi smaczkami, zwłaszcza dla fanów literatury, a poezji przede wszystkim, okazały się cytaty z wybranych wierszy czy napomknienia dotyczące poetów tamtych czasów (chociażby nową gwiazdę na firmamencie, lekko skandalizującego T.S. Eliota). Choć wydaje się to jedynie drobnostką, tego typu zabiegi, przybliżające nas do lat opisywanych w powieści, uratowały Pył, co opada ze snów przed kompletną katastrofą.



Pomimo moich ogromnych obaw (i początkowego niezadowolenia), największą zaletą powieści okazało się samo przedstawienie wojny. Chociaż początkowo autor nie szczędził nam wzniosłych słów na temat braterstwa i piękna walki za ojczyznę, w ogólnym rozrachunku to właśnie rozdziały poświęcone działaniom na froncie, początkowej bezczynności i oczekiwaniu na walkę, brudowi i wiecznie rozchlapującemu się błotu oraz cichym porozumieniom z wrogiem, stały się jedynymi ciekawymi fragmentami Pyłu, co opada ze snów. Daleko de Berniéresowi choćby do Whartona, jednak w perspektywie całego utworu to właśnie początek stał się tym najbardziej wartościowym.



A teraz czas na kilka szpileczek, które mam zamiar skondensować w jednym, pełnym wyrzutu rozdziale. Nie będę wspominać o zawodzie, którego doświadczyłam, bo to tylko mój problem, że oczekiwałam po powieści tak wiele. Jednak nie sądziłam, że może być aż tak nijako, aż tak mało wiarygodnie i, co chyba najgorsze, aż tak infantylnie. Pospolity, momentami wręcz dziecięcy styl autora gryzł mnie już od samego początku, jednak postanowiłam to przełknąć i brnąć dalej. Dalej, jak zapewne się domyślacie, było jeszcze gorzej. Papierowe postaci przeskakiwały mi między oczami, nie robiąc na mnie żadnego wrażenia, nie wzbudzając uczuć (nawet tych negatywnych), przekazując sobie treści znaczące mniej niż funt kłaków. Ot, zwykłe bzdurne rozmówki nie prowadzące zupełnie do niczego, choć okraszone niesamowitą ilością zwrotów typu Moja Droga, by zachować specyfikę epoki. Chyba to jest właśnie największym problemem powieści – ona do niczego nie prowadzi, nic nie wnosi, nic nie daje. Autor poukładał zbiór opowiastek o rodzinie i bliskich jej ludziach, i połączył je w powieść, która drażni swoją kolażową formą. Bohaterowie do niczego nie zmierzają, snują się i udają, że robią coś ze swoim życiem. I choć oczywiście się ono zmienia (śluby, pogrzeby, etc.), to w nich nie następuje żadna zmiana. A może to lepiej? Bo gdy zmiana już następuje (w przypadku jednej z bohaterek), wypada ona wręcz śmiesznie, przez wzgląd na swoją skrótowość. Gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością ostrzegłabym się przed bublem, jakim okazał się Pył, co opada ze snów.
 

Moja ocena: 

 3/10

Za egzemplarz recenzencki dziękuję
 Autor: Louis de Berniéres
Tytuł: Pył, co opada ze snów
Data wydania: 2.06.2016
Wydawnictwo:W.A.B.
Liczba stron: 640