czwartek, 30 czerwca 2016

"Księga wieszczb" Erika Swyler - recenzja


Czy syrena może utonąć?


Im dłużej czytam, im więcej siedzę z nosem we wszelkiego rodzaju literaturze, tym bardziej przekonuję się, że ja chyba jednak nie lubię lekkich książek. Wolę być miażdżona, patroszona i rozdzierana, niż po prostu zabawiana. Jest oczywiście kilka wyjątków, choć nie ciągnie mnie już do zabawy tak, jak kiedyś. Dlatego właśnie Księga wieszczb okazała się jedynie miłym średniakiem, powieścią ciepłą, pocieszną i całkowicie niepotrzebną w moim życiu.




Tajemnicza księga, dom powoli osuwający się do zatoki i bezrobocie – oto życie Simona, które jeszcze nie tak dawno temu było proste i przewidywalne: z kiepsko płatną posadą bibliotekarza, siostrą, która dawno już uciekła do cyrku i wspomnieniem matki, która utopiła się, choć potrafiła wstrzymać oddech na bardzo długo. Kiedy mężczyzna otrzymuje starą i zniszczoną księgę opowiadającą losy cyrkowców, z którymi najwyraźniej pracowała także jego prapra… babka, udaje mu się zauważyć pewien niepokojący schemat. Wszystkie kobiety z jego rodziny toną. Tego samego dnia, w bardzo młodym wieku. Ten dzień zbliża się wielkimi krokami.



Erika Swyler stworzyła dwie historie, splatające się ze sobą i dopełniające się. Na jej nieszczęście jedna z nich okazała się dużo bardziej wciągająca od drugiej, przez co cała powieść wypada dość blado. Autorka postanowiła przeplatać rozdziały, jeden poświęcając współczesności, drugi zaś przeszłości opisanej w księdze. Przeszłość to przede wszystkim niemy chłopiec, który ucieka z domu i zatapia się w świecie przyrody tak silnie, że prawie udaje mu się zniknąć. Gdy napotyka trupę cyrkowców jego życie ulega zmianie – otrzymuje nie tylko ciekawą pracę, ale także nową rodzinę. Historia Amosa, którego przekleństwem jest nieumiejętność mówienia, to naprawdę piękna opowieść o ogromnej sile obsesji, a także o powstaniu klątwy, która rodzi się z dwóch zagubionych, samotnych i pełnych bólu dusz. To największa, a właściwie jedyna zaleta Księgi wieszczb.



Drugi plan powieści wypada, no cóż, całkowicie bezbarwnie, przewidywalnie a przez to zupełnie nieciekawie. Główny bohater to przeciętniak w każdym tego słowa znaczeniu – trudno mu powiedzieć zarówno ‘tak’, jak i ‘nie’, za to bardzo często powtarza ‘przepraszam’. Początkowo nie miał za co, później jednak przekonałam się, że za taką postać rzeczywiście należą się porządne przeprosiny. Szary Simon nie jest jednak tak wielkim utrapieniem jak jego młodsza siostra, Enola – rozkapryszona, egoistyczna i całkowicie bezużyteczna. Kiedy rozwiązanie zagadki tkwi gdzieś pod powierzchnią, a bohaterowie nie są w stanie jej wyłowić, czytelnik podświadomie liczy na pomoc z zewnątrz. Taką pomocą miała być Enola. Okazało się jednak, że pomogła ona nie temu, komu trzeba. Mnie. Zachowanie dziewczyny automatycznie nakierowało mnie na niezbyt wymyślne rozwiązanie zagadki, gdy tym czasem Simon dwoił się i troił, by choć trochę pojąć, co dzieje się koło niego. Zagryzłam zęby i czytałam dalej, czekając na finał.



Nie mam zamiaru jednak pastwić się nad powieścią Swyler. Gdyby nie dość oczywiste zakończenie, motyw romansowy (o nim nawet nie wspominam, bo szkoda na to mojego i Waszego czasu) i bohaterowie, którzy potrafią zmusić czytelnika do permanentnego ziewania, byłabym zadowolona z lektury. Pozostałam jednak z dobrą połową książki i mierną drugą połową, które po połączeniu dają przyjemne czytadełko z naprawdę niezłymi fragmentami. Mogło być bardziej magicznie – sam cyrk nie wystarcza, droga Pani – mogło być bardziej tajemniczo, ale i tak nie skończyło się na rzucaniu książką o ścianę i przeklinaniu bohaterów. A to już coś.



Komu mogę polecić Księgę wieszczb? Tym, którzy poszukują niezobowiązującej książki na kilka wieczorów, lub letnich dni spędzonych w ogródku, nad jeziorem bądź w innym, dogodnym miejscu. Tym, którym na samą myśl o starych woluminach, klątwach i magicznych postaciach rodem z baśni świecą się oczy. Reszta tym razem obejdzie się smakiem.

Moja ocena:

 Za połowę dobrej powieści dziękuję

Autorka: Erika Swyler
Tytuł: Księga wieszczb
 Data wydania: 15.06.2016
Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 408

poniedziałek, 27 czerwca 2016

"Kości księżyca" Jonathan Carroll - recenzja




Marzenia i koszmary

W świecie, w którym szarość i monotonia odciskają piętno na prawie każdym z nas, należy dziękować za pisarzy potrafiących znaleźć w nim odrobinę magii. Jonathan Carroll jest niewątpliwie jednym z nich. W jego powieściach magia mieszka za ścianą rzeczywistości, a Kości księżyca nie są w tej mierze wyjątkiem.


Świat Cullen w wielu aspektach przypomina bajkę. Wiedzie wręcz sielankowe życie u boku kochającego męża i słodkiej córeczki, nie brak jej przyjaciół i wsparcia rodziny. Jednak codzienność Cullen ma też drugą stronę, pełną dziwów, piękna, ale także mroku. To świat Rondui, który ujawnia się w jej snach.

Powieść Carrolla jest przepięknym połączeniem magii snu z rzeczywistością. Zarówno życie na jawie jak i sny Cullen mają swój niesamowity klimat, który zaczaruje niejednego czytelnika. Nie sposób nudzić się czytając część realistyczną, a tym bardziej senne wizje bohaterki. Każdy z tych światów otrzymał swój niepowtarzalny styl, każdy czaruje na swój własny sposób. W realistycznych dekoracjach otrzymujemy pełne ciepła i uśmiechu opowieści o podróży do Europy, narodzinach miłości czy przyjaźni. Nie brak w nich dowcipu i autoironii, kilku złotych myśli, które każdy z nas mógłby odnieść do swojego życia. Z kolei świat snu początkowo nie odbiega dalece od prawdziwych marzeń sennych, łączących absurd z fantastycznością. Znajdziemy w nich magiczne przedmioty, wielkie zwierzęta, ale także piękne krajobrazy, które potrafiłby stworzyć tylko umysł śniącego człowieka. Jednak w każdym z naszych snów znajduje się odrobina realizmu, która może zmienić nasze piękne marzenia w koszmar.

To chyba największa zaleta Kości księżyca – przynajmniej w moim odczuciu. Zawsze miałam słabość do realizmu magicznego, za śmiałe łączenie tego, co niewiarygodne z tym, co codzienne. W powieści Carrolla można odnaleźć inspirację tym nurtem, choć nie poszłabym w tej ocenie na tyle daleko, by nazwać autora jego przedstawicielem. Carroll wyraźnie rozgranicza magię i rzeczywistość – choć oczywistym jest, że w pewnym momencie ściana oddzielająca te dwa światy zacznie pękać. Nie stara się jednak nasączyć naszego świata fantastycznością Rondui. Sny Cullen nadal pozostają czymś dziwnym, niecodziennym, co objawia się troską jej męża, odsyłającego bohaterkę do specjalisty. Tylko równie niesamowite i odrobinę oderwane od rzeczywistości jednostki są w stanie zrozumieć, bądź  choćby zachwycić się cudami Rondui. W świecie wykreowanym przez Carrolla to nie magia odgrywa największe znaczenie, lecz wyobraźnia, umiejętność tworzenia, dzięki której człowiek upodabnia się do boga.

Kości księżyca zachwycają, wciągają i nie pozwalają oderwać się od lektury choćby na chwilę. Jednak to nie tylko magia i cudowny styl pisania autora sprawiają, że tą powieść czyta się jednym tchem, a po zakończeniu lektury chce się więcej. Po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że zakochałam się w tej książce dlatego, że wyzwoliła ona we mnie całą chmarę myśli, latających wokół mnie niczym denerwujące i ciągle o sobie przypominające muchy. Wiem, że jeszcze nie raz powrócę do Rondui, by zrozumieć powieść Carrolla, ale także by zrozumieć Cullen. Jej sny są bowiem pewnego rodzaju kluczem do myśli i serca tej wspaniałej, acz kryjącej mroczne tajemnice kobiety. Choć Eliot, przyjaciel Cullen i jednocześnie cudownie zabawna postać, oznajmił jej bez cienia zastanowienia, że zanudziłaby Zygmunta Freuda w dziesięć sekund, sama nie jestem tego taka pewna. Sny Cullen stanowią niesamowitą pożywkę interpretacyjną, dzięki czemu Kości księżyca można nie tylko przeczytać, ale także się w nich rozsmakowywać.

Powieść Carrolla pozostawia niedosyt. Nie dlatego, że jest niedokończona, lecz dlatego, że uchyla ona pewną niewielką furtkę, przez którą do naszego umysłu powoli sączy się magiczny świat Rondui. Po zakończeniu Kości księżyca z całego serca zapragnęłam otworzyć ją na oścież i nigdy jej nie zamykać. 

Moja ocena:

Autor: Jonathan Carroll
Tytuł: Kości księżyca
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 17.10.2013
Liczba stron: 272

czwartek, 23 czerwca 2016

"Welon Weroniki" Mickey Okrent - recenzja




Bóg, miłość i czarny bez


Współczesna literatura polska stosunkowo rzadko pojawia się w moich planach czytelniczych. Mam kilku wybranych autorów, których twórczość szanuję bądź lubię. I to wszystko. Żadnych gorących nowości, wyczekiwanych premier z naszego polskiego podwórka nie czytuję. Bo najzwyczajniej w świecie ani mnie one ziębią, ani grzeją, a tego w literaturze nie lubię. Tym razem postanowiłam jednak zrobić wyjątek. Dlaczego? Bo mogłam, bo chciałam, bo coś mnie zaintrygowało. Sięgnęłam więc po powieściowy debiut polskiej pisarki, mając w głowie same szczęśliwe myśli, by dopomóc sobie w chwilach zwątpienia. Jak przebiegło to nietypowe spotkanie? Tego dowiecie się z recenzji.


Z rozstaniem można radzić sobie na wiele sposobów. Justyna postanawia grać w internetowe scrabble z facetem zza oceanu, chuchając na zgrabiałe od zimna dłonie. Jednak Ed się nie pojawia. Sfrustrowana i zmarznięta kobieta, nie przeczuwając nawet, jak bardzo ta noc wpłynie na jej życie, rozpoczyna partyjkę z graczem bez profilowego zdjęcia. Okazuje się nim Joan, Polka z dziada pradziada, w której domu polski był językiem zakazanym, kalectwem w obcym kraju. Spotkania na czacie są dla tych kobiet nie tylko wybawieniem od szarości dnia codziennego, ale także od dręczącej przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć.

Pierwsze strony Welonu Weroniki były dla mnie prawdziwym zaskoczeniem. Dojrzały, lekko liryczny styl autorki, dobrze skrojone dialogi i powoli zarysowująca się postać głównej bohaterki – ironicznej, inteligentnej i całkowicie rozdartej. Jeśli tak to ma wyglądać, pomyślałam, to ja jestem za. Mickey Okrent z łatwością wprowadziła mnie w szarą, smutnawą rzeczywistość Justyny, w której jedynym jasnym punktem jest myśl o nocnych partyjkach scrabble. Jednak to nie teraźniejszość interesuje nas w tej powieści najbardziej, lecz przeszłość, która naznaczona jest cichą traumą. Doświadczyły jej obie kobiety: w przypadku Justyny jest nią alkoholizm, w przypadku Joan – brak ciepła i matczynej miłości. Jednak te problemy, tak często spotykane w dzisiejszym świecie, zostały potraktowane przez autorkę z należytą dbałością o każdy szczegół. O słabość drugiego rodzica, poczucie opuszczenia i strach, ciągły choć nieuświadomiony. Te powroty do dzieciństwa niosą ze sobą ogromną dozę emocji, które czytelnik z łatwością wyczuwa i w konsekwencji pozwala im się porwać.

Istotnym zagadnieniem w powieści Mickey Okrent jest także wiara - w boga, we własne pragnienia, w miłość i drugiego człowieka. Justyna, dorastająca w oparach wody święconej, usypiana religijnymi pieśniami, jest osobą tłamszoną nie tylko przez silną postać Dziadka, lecz przede wszystkim przez swoje wyobrażenie o nim. Podobny bogu Achim zdaje się dziecku wszystkowidzącym i wszystkosłyszącym nadczłowiekiem, posiadającym monopol na rację przez wzgląd na swoje oczywiste spokrewnienie z najwyższym. Ten przedziwny portret boga-ojca zmienia się na jej oczach, ukazując wady i braki, niszcząc jej przekonanie o boskiej protekcji, ale także uwalniając ją spod jarzma świętoszkowatości. Wiara jednak nie umiera, przybiera nowe formy i często zdaje się być równie niszcząca, co ta pierwsza, najsilniejsza wiara w dziadkową wszechwiedzę.

Ale… tak, zawsze musi być jakieś ale. Choć autorce udało się zaczarować mnie bajecznymi, smutnymi i tragicznymi historiami z dzieciństwa bohaterek, dalsza część powieści zdaje się rozmywać, tracić siłę i, co najgorsze, dość mocno ocierać się o przesadę. Doceniam tematykę, która została poruszona w Welonie Weroniki – miłość kobiet, które muszą borykać się nie tylko z niechęcią społeczną, ale także prawem, które uniemożliwia im wspólne życie. Jednak to tylko delikatnie zaznaczona myśl, która ginie w ogromie nieszczęść, walących się na bohaterki niemal każdego dnia, niepotrzebnych kłótni i całkowicie niewiarygodnych obelg, które miłość zmieniają w kolonizację, narzucanie sił i krańcowo nieuzasadnioną zazdrość. Jeśli autorka chciała pokazać, iż Justyna nie jest w stanie zaangażować się w nietoksyczny związek, wtedy przyklaskuję takiemu zamysłowi. Wydaje mi się jednak, że to tylko moja interpretacja, a Pani Okrent po prostu przesadziła z napadami złości jednej z bohaterek, które niestety wypadają bardzo niewiarygodnie. Jako wadę zapisuję także niewielką, choć znaczącą dla fabuły tajemnicę, która tajemnicą właściwie nie jest, gdyż każdy uważny czytelnik od razu domyśli się, w czym rzecz. Autorka nie zrezygnowała jednak z „elementu zaskoczenia”, czego po prostu nie mogę jej wybaczyć. Bo fakt, iż bohaterka nie domyśliła się „kto jest kim”, można byłoby przypisać jedynie głupocie – a tego po inteligentnej, bystrej i błyskotliwej Justynie się nie spodziewałam.

Wyraziste postaci, piękne retrospekcje i historia, wobec której nie można pozostać obojętnym – to prawdziwa siła debiutu Mickey Okrent. Choć nie wszystko w tej powieści wygląda tak różowo, mogę z całą pewnością uznać, że było to dobre spotkanie z rodzimą literaturą.

Moja ocena:
Za możliwość poznania mocy internetowej miłości bardzo dziękuję autorce

Autorka: Mickey Okrent
Tytuł: Welon Weroniki
Data wydania: kwiecień 2016
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 416