Drodzy, przed Wami kolejna odsłona nieregularnego cyklu W duecie o książce, który mam przyjemność prowadzić z Martą z bloga Leżę i czytam. Tym razem zapraszamy Was do przeczytania rozmowy dotyczącej niesamowitej, choć króciutkiej powieści Elizabeth
Gaskell. Czemu warto odwiedzić Cranford i dlaczego Gaskell wyprzedzała
swoją epokę? - tego dowiecie się z tekstu. Jak zwykle zachęcamy do
dyskusji:)
Olga: Po przeczytaniu powieści Gaskell, od
razu wróciłam do Twojej recenzji, która skutecznie przekonała mnie do spotkania przy herbatce z kranfordzkimi paniami. Nie mogę się jednak zgodzić ze
stwierdzeniem, że miasteczko zyskuje przy bliższym poznaniu - już od pierwszej
strony, ba! od pierwszego, cudownego wręcz zdania - A więc przede wszystkim,
Cranford jest we władaniu Amazonek; kobiety rządzą we wszystkich domach o nieco
wyższym czynszu. (s.5) - czułam, że Cranford jest miejscem, w którym będzie
mi dobrze. Na tym chyba jednak różnice zdania się kończą, bo zarówno Ty w
swojej recenzji, jak i ja (jak na razie tylko w myślach), rozpływamy się nad tą
ciepłą, przesympatyczną, ale także lekko ironiczną powieścią.
Jak ugryźć Panie
z Cranford? - to pierwsze pytanie, które narzuciło mi się po zakończeniu
lektury. Nielinearna opowieść, będąca tylko serią obrazków z tego sennego
miasteczka, dla mnie stała się małych gabarytów machiną czasu. Jednak odczuwam
jakiś niedosyt. Być może spowodowany ową fragmentarycznością, a może po prostu
już tęskno mi do Cranford. Prawdą jest jednak, że mam problem z mówieniem i
myśleniem o tej książce, rozbieraniem jej na czynniki pierwsze, bo od razu
wkrada się we mnie myśl o ciepłej herbatce i cienko krojonych bułkach z masłem.
Czyżby dopadła mnie nostalgia?
Marta: To na pewno nostalgia! Panie z Cranford rozbudzają tęsknotę za bezpieczeństwem, ciepłem
domowego ogniska, siłą prostych, acz niezawodnych uczuć. Za tym wszystkim, co
zabrał nam współczesny świat, oferując w zamian pośpiech, tymczasowość i
powierzchowność. Zresztą, gdy przyjrzymy się kulisom powstawania powieści oraz
biografii Elizabeth Gaskell – wiem, że wolisz nie łączyć biografii autora z
dziełem, ale zaryzykuję – dowiemy się, że powieściowe Cranford powstało na wzór
miasteczka Knutsford w Cheshire, gdzie pisarka spędziła dzieciństwo. Możliwe
zatem, że cała powieść jest próbą ocalenia tego cudownego czasu, zamrożenia
wspomnień beztroskich lat spędzonych na angielskiej prowincji. Zresztą, takich
autobiograficznych tropów jest tutaj więcej. A niedosyt? To prawda – żal, że
nie można zostać z paniami z Cranford dłużej, zagrać w preferansa, posłuchać
ploteczek, poczęstować się kawałkiem ciasta sezamowego. O ile, rzecz
jasna, nie zjadłaby go wcześniej pani Jamieson!
Olga: Masz rację – w Cranford czas zdaje
się nie istnieć, choć przecież narratorka mówi o miesiącach i latach, które
dzielą opowiadane historie. A wraz z brakiem czasu przychodzi spokój i stały
rytm dnia, rygorystycznie narzucony wszystkim kranfordzkim paniom. W tym ładzie
tkwi piękno powieści Gaskell, która mówi nam przecież o najzwyklejszych w
świecie perypetiach starszych kobiet, pijących herbatki i grających w
preferansa, oszczędzających świece czy dobierających sobie twarzowe czepeczki
(lub marzących o turbanach). Ta normalność mogłaby zdawać się zupełnie
nieprzystająca do literatury, która mówi o wielkich tematach lub zdarzeniach. W
Cranford największą atrakcją jest pojawienie się iluzjonisty, a przecież
czytamy o tym z zapartym tchem i, co ważne, nie czekając na wielkie puenty czy
niesamowite przygody. Gaskell udało się, jak mówisz, ocalić piękne miejsce i
czas, który dla nas, dzisiaj, jest już dostępne tylko w jej utworze. Zastanawia
mnie jednak, co w Paniach z Cranford
jest takiego, że ma się ochotę odrobinę przedłużyć odwiedziny. Czy to ta
niepojęta dla nas normalność? Coraz rzadziej czytamy i przejmujemy się
historiami zwykłymi, oczekując, niczym w filmie, wybuchów i wielkich
namiętności. Tu wszystko widzimy jakby pomniejszone, opakowane w odratowane
koronki i połatane suknie, ciche i nienarzucające się. Nie zmienia to jednak
faktu, że nasze bohaterki przeżywają dramaty – i to jakie!
Co do biograficznej strony powieści: chyba największą
ciekawostką jest swojego rodzaju przedłużenie życia zmarłego brata Gaskell w
postaci biednego Petera. To udowadnia Twoją tezę o próbie utworzenia przez
autorkę małego, kranfordzkiego raju na ziemi.
Marta: A ja jestem zdania, że ta
"normalność" – czy raczej:
zwyczajność – bardzo się z literaturą lubi. I do niej pasuje. Współczesny
czytelnik pragnie emocji, zwrotów akcji, ale przecież, jak zauważyłaś, w
Cranford też "się dzieje". Nie są to spektakularne zdarzenia, raczej
drobne atrakcje, które ożywiają małomiasteczkową codzienność. Ale bezgłowa
dama, strasząca w Alei Mroków, to przecież nie byle co!
Panie z
Cranford są wyjątkowe nie tylko dlatego, że to słodka opowieść o dawnych czasach.
Zacytowałaś pierwsze zdanie książki: Cranford to miasto kobiet. Gaskell,
odmiennie niż jej koleżanki – dziewiętnastowieczne pisarki, jak Jane Austen czy
siostry Brontë – właściwie nie skupia się w tej
powieści na wątkach romantycznych. I to na pewno jest nowość. Mężczyzn
jest w Cranford jak na lekarstwo, jeśli się pojawiają – to w rolach
epizodycznych. Wyjątkiem jest aga Jenkins, którego pierwowzorem, jak
wspomniałyśmy, był brat Elizabeth Gaskell. Gaskell "każe" wrócić
bratu panny Matty do Anglii – jej brat z dalekich Indii do ojczyzny już nie
powrócił...
Olga: Pasuje, pasuje, choć coraz jej mniej
– bo po co czytać o normie, skoro mamy ją na co dzień? Lepiej wzdychać do
seksownych bogaczy lub ścigać zbrodniarzy. Może i Cranford jest spokojnym
miasteczkiem, ale ma swoje ploteczki, wielkie wydarzenia (jak wspominany
iluzjonista), zbrodnie i nawet niespełnione miłości. A Gaskell opisuje to z
takim wyczuciem, ciepłem, a także nieszkodliwą ironią – zwłaszcza jeśli chodzi
o złodziejską szajkę mężczyzn (z czego jeden przebrany był za kobietę!) – że
trudno jest się tym nie przejąć. Przecież tak łatwo było zżyć się z
bohaterkami, więc jak miałybyśmy być obojętne wobec ich wielkich małych
przygód?
O, tak! Kranfordzkie kobiety to prawdziwe amazonki,
śmiało mówiące o wyższości swojej płci nad płcią męską. I nie ma co się im
dziwić – rządzą w miasteczku twardą
ręką, (prawie) niczego się nie boją, a mężczyzn potrafią zastąpić wiszącym na
wieszaku kapeluszem, mającym odstraszać złodziei. Małżeństwo jest dla
niektórych z nich gorsze niż śmiertelna choroba, bo przecież mężczyzna znaczy
to samo, co "wulgarny". Jednak najcudowniej płeć brzydszą podsumowała
panna Pole:
... mężczyzna zawsze pozostanie mężczyzną. Każdy z
nich chce, by go uważano za Samsona i Salomona zarazem, każdy jest zbyt silny,
by dać się pobić i pokonać, i zbyt mądry, by miano go wywieść w pole. Pewno
panie zauważyły, że mężczyźni zawsze przewidują, co się zdarzy, ale jakoś nigdy
nikogo nie ostrzegają, nim się to zdarzy. Mój ojciec był mężczyzną, więc znam
nieźle ten ród. (s. 124-125)
Marta: O feministycznych wątkach w prozie Gaskell
można by napisać osobny artykuł. Samowystarczalne panie z Cranford – w
większości stare panny, które małżeństwem się brzydzą – stanowią świadectwo
przekroju społecznego ówczesnej prowincji, ale ich książkowa obecność, wraz z
tak wyraźnie zaznaczonym stosunkiem do płci przeciwnej, dowodzi czegoś jeszcze.
Czy jedynie uroczo ironicznego pióra tej angielskiej pisarki? Mam wrażenie, że
kobiece bohaterki Gaskell w pewnym sensie wyprzedzały swoją epokę. Przecież w
czasach, gdy kranfordzkie panie chwaliły sobie życie w rolach amazonek, inne
literackie panny wciąż uganiały się za mężem...
Olga: Z pewnością można by, szkoda jednak,
że niewiele bym do niego dodała – Panie z
Cranford są moim pierwszym, ale z pewnością nie ostatnim spotkaniem z
Gaskell. W pewnym sensie to, o czym piszesz, jest znakiem rozpoznawczym
Literatury przez duże L. Autorka wyszła naprzeciw silnym kobietom, które, w
przeciwieństwie do reszty bohaterek literackich tej epoki, pragnęły czegoś poza
mężem i ciepłym domkiem z gromadką dzieci. Choć panna Matty żałowała, że do
małżeństwa nie doszło, ale ona przecież należała do tych strachliwych i
delikatnych kobiet, w przeciwieństwie do swoich przyjaciółek.
Im dłużej myślę nad tą powieścią, tym więcej widzę
smaczków i tym większą mam ochotę na powrót do Cranford. Co powiesz na przykład
o bujnej wyobraźni bohaterek, odrobinę podszytej lękiem przed obcością?
Iluzjonista Brunoni z początku jest atrakcją, jednak gdy w Cranford zaczynają
dziać się rzeczy niepokojące, Brunoni urasta w ich wyobraźni do miana
niebezpiecznego Francuza, a nawet francuskiego szpiega! Za pomocnika ma zaś
Irlandczyka przebranego za kobietę, szpiegującego pod domem panny Pole.
Marta: Kto przeczyta Panie z Cranford, ma zawsze ochotę na więcej – należałoby polecić
tę książkę wszystkim, którzy jeszcze nie znają prozy Gaskell. Wierzę, że
większość z nich sięgnęłaby potem po kolejne jej książki!
Ty chcesz wrócić z książką do Cranford, a jego
mieszkanki nie chciały miasteczka opuszczać. Dosłownie i w przenośni:
wspomniany lęk przed nowym to, moim zdaniem, wyraz czegoś głębszego. Niechęci
do zmian? Poczucia spełnienia na – z pozoru jedynie nudnej – prowincji? A może
pragnienia ocalenia znanego sobie świata, zatrzymania go takim, jakim jest – na
zawsze? Tak w życiu, jak i w literaturze, właściwie nigdy to się nie udaje. Do
zacisznego Cranford "puka" przecież kolej żelazna, symbol
nieuchronnego postępu i zmiany!
Olga: Mam zamiar być tego żywym przykładem, bo Gaskell
nie tylko swoim piórem, ale i różnorodnością jest w stanie przyprawić o zawrót
głowy.
To tym ciekawsze, że narratorka, Mary, opuściła
Cranford, ale jednak nie jest w stanie się od niego uwolnić. Tam zostały
przecież jej przyjaciółki, z którymi los połączył ją na dobre i złe. I to
właśnie Cranford zdaje się być ciekawsze od nowoczesnego Drumble. Mary zaś,
wracając do domu po odwiedzinach, skazana byłaby na nieznośny brak informacji,
gdyby nie korespondencja z mieszkankami miasteczka.
Wszystko sprowadza się do wysnutej przez Ciebie tezy,
w której Cranford przedstawia się czytelnikom i bohaterkom jako cudowne
miejsce, w którym czas zdaje się płynąć wolniej, a wszelkie niesnaski, po
jakimś czasie, zostają wyjaśnione. Wszystko dla naszych pań kończy się dobrze,
a powieść urywa się, zanim zostaniemy zmuszone z którąś z nich pożegnać się na
zawsze.
Na koniec naszej dyskusji spytam Cię o jeszcze jedną
rzecz – która z pań stała się Twoją ulubienicą? Gaskell opisuje je w tak żywy i
jednak różnorodny sposób, że nie trudno o większą lub mniejszą sympatię.
Źródło |
Marta: Ulubiona mieszkanka Cranford? Trudne pytanie.
Lubię scenki, w których występują zwierzęta – krowa-holenderka Betsy Barker,
piesek pani Jamieson i kotka pani Forrester, która połakomiła się na koronkę
maczaną w mleku – więc moja sympatia, siłą rzeczy, przenosi się również na ich
właścicielki. Chyba nie mam swojej ulubienicy: jednakowo wzrusza i rozbawia
mnie pani Jamieson i jej łakomstwo, jak i romantyczna Matty. Oraz uroczo
lękliwa pani Forrester.
Wrócę na chwilę do "przebieranek", bo
wygląda na to, że to częsty zabieg u Gaskell – występuje również w jej opowieściach grozy.
Tam z kolei kobiety przebierają się za mężczyzn, żeby uciec przed męską
opresją. Pytanie: czy to element służący rozrywce, czy ukryta myśl odnośnie
płci i damsko-męskich relacji? Może kiedyś do niego wrócimy, a tymczasem
polecamy wszystkim wyprawę do Cranford! Nie zapomnijcie zabrać ze sobą
czepeczka z koronką i wykrochmalonego kołnierzyka – całą resztę, w tym pyszne
ciasto sezamowe, dostaniecie na miejscu!
Zachęciłyście mnie do "Pań z Cranford" chyba właśnie tym nietypowym a zarazem zwyczajnym klimatem książki :)
OdpowiedzUsuńSytuacja osobista oraz rodzinna zmusiła mnie do przerwy na blogu. Czas nadrabiać zaległości.
Pozdrawiam serdecznie- strefawyobrazni.blogspot.com
To świetnie! "Panie z Cranford" są w stanie skraść niejedno serce :) Jeśli przeczytasz - podziel się wrażeniami ;)
UsuńPozdrawiam również i witam po długiej przerwie :)
Wiadomo, literatura kobieca, ale i mi się zdarza czytać, szczególnie jak klasyk, bo takie pozycje mają do zaoferowania bardzo wiele. Ostatnio czytałem Wichrowe wzgórza ponownie i mimo że to romans, to literatura z najwyższej półki. I tutaj też dałbym się Wam zachęcić :)
OdpowiedzUsuńA to dziwne, że mówi się o literaturze kobiecej, a o męskiej już nie - my czytamy książki nawet o rąbaniu drewna, a panowie nie mogą przeczytać romansu? ;) Raczej nie czytują tak zwanej "literatury babskiej", ale Gaskell to inna bajka. Myślę, że mężczyźni mogliby z takich "Pań z Cranford" sporo wyciągnąć. Dlatego namawiamy, namawiamy - książeczka króciutka, więc w przerwach między lekturami można przeczytać ;)
UsuńU mnie zaczęło się od serialu (świetny polecam!), później przeczytałam książkę i zakochałam się. Muszę nadrobić z kolejnymi książkami Gaskell.
OdpowiedzUsuńA ja dopiero dzisiaj zorientowałam się, że ten serial istnieje! Z pewnością obejrzę, bo chciałabym wrócić do Cranford. A skoro już trafiła nam się czytelniczka, która zna tę powieść Gaskell, to podziel się z nami proszę, czym najbardziej autorka Cię urzekła :)
UsuńZ Gaskell miałam styczność jedynie podczas lektury "Północy i Południa". "panie z Cranford" czekają na bliższe zapoznanie się z nimi, ale liczę na to, że nastąpi to już niedługo. Z pewnością wrócę do Waszego tekstu, jak sama z książką się już zapoznam.
OdpowiedzUsuńJa również na to liczę - będę nakłaniać do przeczytania tej powieści dosłownie wszystkich:) A sama chętnie zabiorę się za "Północ i Południe".
UsuńMerytorycznie się nie wypowiem, bo książki jeszcze nie czytałam. Znam styl Gaskell z jej biografii o Charlotte Bronte i kilka książek tkwi na półce, ale jeszcze chyba na nie nie zasłużyłam... W każdym razie mogę powiedzieć, że cudownie się Wasz duet czyta. Już nabrałam chęci na tę ciepłą, inteligentną i staroświecką opowieść. A co do stylu pisarki i braku w książkach dramatycznych zwrotów akcji, a nawet udziwnień, to z wiekiem coraz bardziej doceniam twórców, którzy piszą po prostu o sprawach prostych, zwyczajnych, a przy okazji - robią z tego wielką literaturę. To cecha charakterystyczna prawdziwych pisarzy...
OdpowiedzUsuńMyślę, że mogę zarówno w swoim jak i Marty imieniu powiedzieć - dziękujemy, Olu :) Cieszę się, że czyta się to dobrze, a gdyby jeszcze tekst zachęcał do lektury, byłoby idealnie. Zwroty akcji mają rację bytu w kryminałach, tam się ich nie przeskoczy. Jednak, gdy literatura piękna potrafi opowiadać bez wielkich zaskoczeń, a przy tym przekazywać ważkie treści niejako pod powierzchnią, mnie nic więcej do szczęścia nie potrzeba.
UsuńAle przecież napisałam, że tekst zachęca do lektury. Jak najbardziej:)
UsuńCiągnie mnie do takich książek, a z wiekiem jakby coraz bardziej, często wracam do dawnych lektur, które wcześniej nie wzbudziły moje zachwytu, a teraz okazują się mocno satysfakcjonujące. Mam wrażenie, że to naturalny cykl czytelniczy. ;)
OdpowiedzUsuńDo pewnych powieści trzeba dojrzeć - niby banał, a jednak czasem się o tym nie pamięta. To, co nie zachwycało, za kilka lat może jednak będzie zachwycać ;)
UsuńNa wirtualnym marginesie dopiszę tylko: jaka piękna krowa holenderka! W cudnym kubraczku :D Właśnie w ten sposób podczas lektury wyobrażałam sobie to piękne zwierzę i jego właścicielkę. I naprawdę nie wiem, jak to się stało, że jeszcze serialowego "Życia w Cranford" nie znam - zwłaszcza, że Matty to moja ulubiona Judi Dench!
OdpowiedzUsuńMoja reakcja była dokładnie taka sama: zarówno jeśli chodzi o krowę, zdziwienie moją ignorancją co do serialu, jak i rolą Judi Dench :) Kiedy tylko będę miała chwilę, mam zamiar znowu odwiedzić Cranford - tym razem serialowo!
UsuńNie czytałam jeszcze nic tej autorki, aczkolwiek trochę życia jeszcze przede mną, więc na pewno to zmienię :)
OdpowiedzUsuńCałe szczęście, ale po co zwlekać, skoro można przeczytać jak najszybciej :D
UsuńZdecydowanie powieść dla mnie <3
OdpowiedzUsuńChociaż obawiam się trochę, bo gdy czytam w waszej dyskusji, że dużo w niej nostalgii i budzi pragnienia takiego ...ciepła, to obawiam się, że za bardzo mnie rozczuli :(
Poza tym klimat panujący w powieści musi być naprawdę nieziemski! :D
Pozdrawiam i dodaje w końcu do obserwowanych, jak już się nauczyłam :D
Na planecie Małego Księcia
O nie, nie, żadnego rozczulania - kranfordzkie panie nie z tych;) Owszem, ta nostalgia jest w stanie porządnie rozgrzać wewnętrznie i sprawić, że trudno jest się rozstać z bohaterkami, ale to jak najbardziej pozytywne. Poza tym w powieści można znaleźć sporo delikatnej ironii, humoru, które przed rozczuleniem chroni :)
UsuńRównież pozdrawiam i lecę do Ciebie, bo coś nowego mi mignęło na Twoim blogu :)