Kiedy Christian Bale chudnie bądź tyje do roli wiedz, że coś się dzieje. Tym razem może skończyć się nawet Oscarem, chociaż daleka jestem od stwierdzenia, że Bale dał z siebie wszystko w roli Dicka Chaneya. Albo że napisano mu rolę, w której mógł aktorsko się wyszaleć. Nie da się jednak ukryć, że Vice jest filmem solidnym, z równie solidnym aktorstwem i reżyserskim stylem, który sprawdził się już w naprawdę dobrym Big Short. Vice ogląda się jak polityczne widowisko, ale brakuje w nim czegoś, co pozwoliłoby mu być czymś więcej, niż biografią najbardziej wpływowego wiceprezydenta w historii Stanów Zjednoczonych.
Wpływowego,
a jednak diablo tajemniczego – twórcy już na samym początku zaznaczają,
że cholernie się starali, ale jednak wszystkiego nie są w stanie
widzowi powiedzieć. Sami nie wiedzą. Chaney jako szara eminencja w
rządzie Georga W. Busha, naprawdę się postarał, by mieć tyle władzy, ile
tylko się da, przy zachowaniu jak najwięcej informacji tylko dla
siebie. Zresztą McKay zgrabnie pokazuje nam, że jedną z pierwszych
lekcji, którą Chaney przyswoił podczas stażu w Białym Domu było
trzymanie gęby na kłódkę. Być może właśnie dzięki tej umiejętności udało
mu się tak daleko zajść. Nawet pomimo zamiłowania do pijatyk.
Chociaż McKay nie ukrywa, że Chaney jest w tej historii antybohaterem (jeśli nie wiecie, czym vice się parał, reżyser wszystko Wam w filmie wypunktuje), czasem można poczuć do niego sympatię. Na przykład wtedy, gdy zajada tłustego pączka, a kilka scen później spokojnym tonem informuje, że musi pojechać do szpitala (zawał). Podobnie jest z innymi republikanami, z Donaldem Rumsfeldem na czele (bardzo dobry Steve Carell). Wszystko dzięki dobrze napisanemu scenariuszowi i niektórym dialogom, które rozbrajają pomimo swojej brutalności. Bo trudno zapomnieć, że te gierki polityczne do czegoś prowadzą. Władza okazuje się celem samym w sobie, a populistyczne gadki pełne frazesów dla mas zawsze się sprawdzały. Oczywiście nietrudno dodać dwa do dwóch i zrozumieć, kogo McKay pokazuje palcem. Kolejny żądny władzy facet w Białym Domu może swobodnie korzystać z tego, na co Chaney tak długo pracował. Nie sprawia to jednak, że Vice możemy odczytywać jako sprawną krytykę dzisiejszej polityki amerykańskiej. To raczej oczywisty prztyczek w nos, niż wartościowy komentarz. I oczu raczej nikomu nie otworzy.
Dlaczego? McKay tworzy czarno-biały film dla widzów, którzy takiego filmu oczekują. Chaney był zły, Bush był głupi (i Sam Rockwell doskonale to oddaje), a to, co stało się za ich rządów było błędem. I nie warto się z tym kłócić, choć pewnie cała masa Amerykanów, wiernych republikańskim wartościom, da się pokroić za słuszność agresji USA na Irak. Człowiek, który głosował na Trumpa i jest z tego dumny, nie obejrzy Vice. Obejrzą go ci, którzy już teraz doskonale wiedzą, że politycy są skorumpowani i żądni władzy. Kiwną głowami i pójdą dalej.
Na szczęście film McKaya to nie tylko fabuła, ale także montaż, ciekawy reżyserski styl, który sprawdził się w Big short i pewnie jeszcze nie raz będzie się sprawdzać. Kontrolowany chaos, fantastyczne symboliczne sekwencje (łapanie na haczyk wygrywa ze wszystkim!) i inteligentna zabawa z widzem za pomocą filmowych tricków. Chociażby dla nich warto zobaczyć Vice.
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad, za każdy jestem niezmiernie wdzięczna :)
Pamiętaj jednak o netykiecie. Wiadomości niecenzuralne, obelżywe i niezwiązane z tematem będą kasowane bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz, żebym do Ciebie zajrzała, zostaw swój adres pod komentarzem :)