Przyglądanie się chorobie – jakiejkolwiek chorobie – zawsze jest czymś niewygodnym. Zwłaszcza jeśli obserwator cieszy się doskonałym zdrowiem. Ten rozdźwięk między słabością a siłą, śmiercią a życiem, rzadko pokazywany jest w sposób czysty, bezpretensjonalny, pozbawiony patyny, która zawsze musi pojawić się tam, gdzie rozpoczyna się rozmowę o umieraniu. Dlatego tekst Blechera jest czymś tak niesamowitym, tak prostym a jednocześnie pełnym niesłychanej mocy. Bo kto o istotności chwili i braku doniosłości śmierci może opowiedzieć lepiej od człowieka, który wie, że niebawem umrze?
Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny
to, jak sam tytuł mówi, relacja z czasu spędzonego w sanatorium.
Miejscu, w którym ludzie zdrowieją i umierają, leżą, cierpią, ale także
bawią się i romansują, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Jest w
tym wszystkim coś upiornego, ale także pięknego – to organizowanie sobie
codzienności ponad wszystko. Można to uwznioślić mówiąc, że życie
składa się z wielu chwil i warto każdą z nich wykorzystać. Znaczenie chwili? Pozwólcie, że parsknę śmiechem. Chwile naszego życia znaczą tyle, co garść popiołu.
Tu do głosu dochodzi przede wszystkim zwykła prozaiczność – ból łatwiej
znieść, gdy można zająć czymś umysł. I Blecher zajmuje go, nawet w
dwojaki sposób. Relacjonuje własną chorobę i obserwuje otoczenie z
precyzją osoby, która zawsze analizuje, zawsze patrzy. Ale także zagląda
gdzieś głębiej, w ową rozświetloną jamę, która jest wnętrzem mojego ciała, zawartością mojej „osoby” istniejącej „po drugiej stronie” skóry.
A za skórą znajdują się sny, choć kontrolowane, marzenia niecodzienne,
magiczne wręcz, a przez to tak inne od tego, co dzieje się na jej
powierzchni, gdzie panują zupełnie inne prawa natury. Te, którym wszyscy
musimy się poddać.
U Blechera śmierć, choć tak bliska, nadal jest przerażająca. A może przerażający jest sam ból, potępieńcze jęki, niepanowanie nad własnym ciałem? To tylko częściowe oswojenie się z umieraniem, przyjęcie tego, co niby wszyscy doskonale wiemy, choć zawsze reagujemy zdziwieniem. W Rozświetlonej jamie brak zdziwienia, bo tam każdy jest bliżej lub dalej śmierci. I właśnie dzięki temu do głosu dopuszczane są dobre gesty, śmiesznostki, rzeczy niewielkie jeśli postawić je obok Śmierci pełnej majestatu. Blecher nie rozpoznaje Śmierci przez duże „Ś”, a jedynie umieranie oraz to, co czyni je znośnym. Jak transfuzja, która nie ratuje życia a jedynie pozwala umrzeć ze spokojem. Albo skorzystanie z okazji by napić się wody i ugasić pragnienie po operacji – nawet jeśli następstwem tej decyzji będzie jeszcze większy ból.
Do tego dochodzi także świat pod skórą, rządzący się zupełnie innymi prawami, opisywany z przedziwną przyjemnością. Jakby autorowi udawało się spojrzeć przez szparę dzielącą jawę i sen, a nawet rozszerzyć ją odrobinę. Nadal jednak chwile w niej zawarte pozostają nieuchwytne, a Blecher za wszelką cenę stara się tę nieuchwytność ubrać w słowa. I nie pozwolić słowom spłowieć.
Można by rzec, że wspomnienia zapisane w pamięci płowieją tak samo jak te przechowywane w szufladach.
Moja ocena: 7/10
Za uchylenie drzwi do sanatorium dziękuję
Za uchylenie drzwi do sanatorium dziękuję
Autor: Max Blecher
Tytuł: Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny
Tłumaczenie: Joanna Kornaś-Warwas
Data wydania: 20.10.2018
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad, za każdy jestem niezmiernie wdzięczna :)
Pamiętaj jednak o netykiecie. Wiadomości niecenzuralne, obelżywe i niezwiązane z tematem będą kasowane bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz, żebym do Ciebie zajrzała, zostaw swój adres pod komentarzem :)