Linia życia, linia przerywana
Choć oczywiście znam takie nazwiska jak Sándor Márai czy Imre Kertész, to moje pierwsze spotkanie z literaturą węgierską nastąpiło niedawno, dzięki krótkiemu zbiorowi opowiadań Krisztiny Tóth. Jak przebiegło? Tego dowiecie się z recenzji.
Kod
kreskowy to symbol dostatku, Zachodu: coś nieosiągalnego, upragnionego –
taką informację znajdziemy z tyłu książki, choć w żadnej mierze nie oddaje ona
tego, co znajduje się w tych niewielkich formach pięknie napisanych przez Tóth.
Owszem, wiele w nich pożądania i niespełnionych pragnień, choć nie są one
częścią niedostępnego świata Zachodu, pełnego dobrobytu, ładnych ubrań czy
piórników, o których marzą dziewczynki. Tóth pisze o wszechogarniającym
łaknieniu pełni, utożsamianej z ukochanym mężczyzną, który zawsze jest
nieobecny lub już jedną nogą w innym, obcym wszechświecie, rodziną, będącą
raczej dysfunkcyjną grupą społeczną, czy ze zwykłą możliwością pogodzenia
przeszłości z teraźniejszością, znalezieniem swojego miejsca lub osiągnięciem
jedności ciała i duszy – niespokojnych elementów, rozchodzących się w różnych
kierunkach. Linie kodu kreskowego okazują
się więc nie tylko wspominanym symbolem
dostatku, ale również składową przeżyć, chwil istotnych choć na pierwszy
rzut oka błahych. Tóth portretuje dziewczynki, nastolatki i kobiety w tych
właśnie chwilach, pieczołowicie wybiera je i tworzy z nich maleńkie dzieła
sztuki.
Z pewnością nie pożyję długo. Na lewej dłoni linia życia urywa się w połowie, i choć niżej biegnie dalej, sięgając mi niemal nadgarstka, to jednak brakującej części nawet przy najlepszych chęciach nie można nazwać ciągłością – według mojej przyjaciółki ta luka była jak wieloletnia śpiączka, jak nawias, po którym życie toczy się dalej.
Proza Tóth oczarowuje przede wszystkim
swoją prostotą, niewymuszoną delikatnością, która pozostaje niezachwiana pomimo
poruszania tematów bolesnych. Jej styl zdaje się być spokojny, choć pulsujący
od emocji, skrywanych gdzieś pod powierzchnią. W tych opowiadaniach dzieje się
dużo więcej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. To jednak kontekst,
który wybiega daleko poza węgierski komunizm, zaznaczany jedynie drobnymi choć
wyraźnie czytelnymi aluzjami. Autorka nie skupia się na wielkiej lecz na małej
historii, próbując zgłębić zachowania jednostki, jej ograniczenia i największe
potrzeby. Nie ma w tym jednak spektakularności, są zaś rozmowy w czterech ścianach,
bolesne przemilczenia, które kończą się cichymi tragediami.
Trzymałam słuchawkę jak sparaliżowana, a mój mózg automatycznie rejestrował, że na balkonie naprzeciwko wychodzi kobieta w żółtej podomce, uczesana w koński ogon, i wykłada pościel do wietrzenia. Że gdzieś wyje syrena karetki pogotowia, że w kwadracie szyby drzwi wejściowych gałąź sumaka zwiesza się dokładnie tak, jakby wymalowano tam zielony ornament.
Coś jednak w tekstach Tóth nie gra, a może
to mnie brakuje wrażliwości. O ile z łatwością wsiąknęłam w opowieści o
skrzywdzonych, szarych kobietach i dziewczynkach pragnących
więcej, niż może dać im świat w którym żyją, tak po zamknięciu Linii kodu kreskowego trudno było mi
przypomnieć sobie konkretne historie, konkretne wydarzenia. Pozostałam jedynie
z wrażeniami – owszem, silnymi, jednak nieskonkretyzowanymi. Dopiero po
kilku dniach zdobyłam się na napisanie tej recenzji, która krystalizowała się
zaskakująco długo. I chociaż Tóth zaimponowała mi pięknym stylem i przemyślanym
doborem słów, inteligencją i przenikliwością, to jej opowiadania nie zostaną ze
mną na długo. Rozpłyną się szybciej niż poranna mgła.
Moja ocena:
6/10
Za pierwsze spotkanie z literaturą węgierską dziękuję
Autorka: Krisztina Tóth
Tytuł: Linie kodu kreskowego
Tłumaczenie: Anna Butrym
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Liczba stron: 232
Wyczuwam mieszane odczucia, choć sama mam tak czasami, że pamiętam jedynie ogólny zarys i emocje związane z opowieścią, a mniej przypominam sobie konkretne sceny. Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńMoże odrobinkę mieszane, choć przeważają te pozytywne. Proza Tóth zostawiła we mnie poczucie dobrze spędzonego czasu. A to naprawdę dużo :)
UsuńPozdrawiam również :)
Jakoś nigdy nie interesowałam się twórczością węgierskich pisarzy. Nie wiem czy "Linie kodu kreskowego" są dla mnie
OdpowiedzUsuńWęgierska twórczość, tak samo jak literatura innych narodów, ma nam masę do zaoferowania - wystarczy odrobinę w tym pogrzebać, poświęcić na to czas. Można znaleźć prawdziwe perełki :)
UsuńMusiałabym się zastanowić, czy sięgnąć po tę książkę. Z jednej strony mnie intryguje a z drugiej strony bałabym się ją czytać. Tym razem chyba nie dla mnie:)
OdpowiedzUsuńKsiążka nigdzie nie ucieknie - może za czas jakiś jednak postanowisz się na nią skusić :)
UsuńJak na razie moje jedyne spotkanie z literaturą węgierską, to proza Adama Bodora, ale byłem urzeczony, więc chce więcej :)
OdpowiedzUsuńUuu w takim razie zapisuję sobie nazwisko autora - może i ja bliżej zapoznam się z literaturą węgierską? :)
UsuńSmutne, nostalgiczne miniatury - takie lubię. Wydaje mi się, że z opowiadaniami jest tak samo, jak z powieściami - tylko że w jeszcze większym nasileniu. Pamięta się wrażenia, emocje, nastrój, trudniej przypomnieć sobie "akcję" (jeśli jakaś w ogóle jest, a tutaj treść stanowi życie wewnętrzne bohaterów - przynajmniej na to wygląda).
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o literaturę węgierską, niezmiennie polecam Ci "Ptaszynę" Dezső Kosztolányi'ego. To jedna z najlepszych powieści, jakie czytałam. Gwarantuję, że tę akurat powieść będziesz długo pamiętać :-)
Od razu przypomina mi się fragment z "Zasłony" Kundery, w którym mówi on o przekleństwie niepamięci - chociaż autor stara się jak może, nie jest w stanie wpłynąć na pamięć czytelnika. Ten i tak pozostanie tylko z ogólnym wrażeniem i "akcją". Nie lubię pozostawać tylko z tym, a jeśli tak się dzieje, winę zrzucam na autora. Ale Tóth spisała się pięknie, czarowała słowem i swoją delikatnością. Myślę, że te opowiadania mogłyby Ci się spodobać :)
UsuńA Ty znowu polecasz mi książki! Oczywiście przeczytałam opis "Ptaszyny" i już chcę ją czytać. Ale nie mogę, bo czeka na mnie Yiyun Li :)A gdzieś w odmętach komputera czai się Allende, której obiecałam audiencję. Może uda mi się ją przeczytać i wtedy powrócimy do naszych literackich rozważań?:)
A mnie, jak zawsze w takich razach, przypomina się Pierre Bayard ;-), który pięknie twierdzi, że czytanie jest zapominaniem. Ale nie wiem, czy rozpatrywać to w kategoriach "winy" (w przypadku książek nieudanych można nawet powiedzieć, że niepamięć jest błogosławieństwem), czy konstrukcji naszej pamięci.
UsuńNie mogę się powstrzymać z tym polecaniem... Jak przeczytam coś wyjątkowego, zaraz ogarnia mnie pragnienie, żeby inni też to poznali. Chyba działa tu podobny mechanizm, jak z narracją: jeśli np. nie opowiesz komuś, co przeżyłaś, to w pewnym sensie tak, jakbyś tego nie doświadczyła ;-)
A wiesz, że właśnie wczoraj pomyślałam, że już dawno nie było nowego odcinka "Książki w duecie"? "Ptaszynę" chętnie - więcej niż chętnie nawet - sobie przypomnę. I "Z szynką raz!" też mam w planach, jednak raczej odległych, bo udało mi się wypożyczyć kilka książek z biblioteki, więc terminy gonią ;-)
Ach, ten klasyk Bayard ;) A ja nadal go nie znam i chociaż nie jest mi wstyd, to trochę żałuję, że jeszcze go nie przeczytałam. I coś w tym jest, że zapomnienie może być błogosławieństwem, ale jest też przekleństwem. Bo chciałabym zawsze tak samo dobrze pamiętać moje ukochane powieści. Choć z drugiej strony... to pretekst do ponownej lektury :)
UsuńHehe tak, jestem w stanie to zrozumieć. Też mam nieznośny nawyk gadania o czymś, co mnie zachwyciło. I mogę nawijać w kółko, choć nie każdy chce słuchać. Ale ja zawsze chętnie posłucham (poczytam), co masz mi do polecenia. Mam przeczucie, że te polecanki się sprawdzą ;)
Tak, "Z szynką raz!" :D Cudowna książka, mój ulubiony Bukowski! Ale ja też mam spory stosik do pokonania, więc pewnie trochę nam to zajmie. A może uda mi się poznać coś, z czym Ty jesteś na bieżąco :)
Są książki, które koncentrują się na wrażeniach, a nie na akcji. Ta najwyraźniej do takich należy. Nie mam zbytniej ochoty na prozę skupiającą się na refleksjach, ale jako że jest to książka węgierskiego autora, chyba sobie ja sprawię. Nie czytałam do tej pory nic z kraju naszych bratanków i jakoś mi ostatnio głupio, że tak olewam wszystko co niepolskie i nieangielskie.
OdpowiedzUsuńDoskonale zdaję sobie z tego sprawę. Co więcej - ja naprawdę lubię takie utwory. Ale tutaj jednak niepamięć zadziałała zbyt szybko. Jeśli nie masz ochoty na tego typu literaturę, to może spróbuj z innym węgierskim twórcą? Kertészem chociażby :) Swoją drogą - nie powinnaś być dla siebie tak surowa. Jesteśmy zalewani angielską literaturą, więc trudno jest dobrać się do czegoś co jest dobre i nieznane szerszej opinii :)
UsuńJakoś ta książka do mnie nie przemawia, przynajmniej na chwilę obecną.
OdpowiedzUsuńPostaram się zaglądać tutaj częściej :)
Pozdrawiam serdecznie- strefawyobrazni.blogspot.com
Być może za jakiś czas... :) Mam nadzieję, że kolejne recenzje bardziej Cię przekonają :)
UsuńPozdrawiam!