Po seansie Avengers: Wojny bez granic niecierpliwie przebierałam nóżkami w oczekiwaniu na zapowiedzianą Kapitan Marvel. Nie tylko dlatego, że ostatnimi czasy MCU jest coraz lepsze, czego wspomniani Avengersi są chyba najlepszym przykładem. Przede wszystkim chodzi o magiczne słowo „reprezentacja”. Tak, to pierwsza kobieca bohaterka w tym uniwersum, która kopie tyłki i jest kimś więcej, niż tylko ładne tło. I nikt mi nie wmówi, że to wcale nie jest wielka sprawa. Całe szczęście na feministycznym wydźwięku się nie kończy, bo Kapitan Marvel to po prostu dobry superbohaterski film. Dobry, ale nie wybitny.
Historia
Vers a.k.a Carol Danvers a.k.a Kapitan Marvel jest dość prosta. Wojowniczka Kree z zanikami pamięci próbuje poradzić sobie z własną mocą, której do końca nie rozumie i nad którą nie panuje. Po nieudanej akcji ratunkowej trafia na Ziemię (w latach 90.), jednak zmiennokształtni wrogowie depczą jej po piętach. Na szczęście na swojej drodze spotyka ludzi, którzy pomogą jej nie tylko w wykonaniu zadania, ale także zrozumieniu prawdy o swoim pochodzeniu.
Prosto? Jasne, przecież fabuła filmu o superbohaterce (czy superbohaterze) wcale nie musi być zawiła, by była zajmująca. Muszę jednak przyznać, że ta prostota nie bolała i nie powodowała, że łapałam się za głowę przez zbyt oklepane tricki wykorzystane przez scenarzystów. Co więcej, raz nawet uśmiechnęłam się z powodu doskonale wykorzystanego momentu, który w innym filmie z pewnością były kopalnią patosu. Ot, zgrabne, logiczne origin stories mówiące o przebudzeniu mocy, jej pochodzeniu a przy okazji także o walce dobra ze złem.
W Kapitan Marvel fabuła prezentuje się zgrabnie, jednak chemia między bohaterami to już prawdziwa magia. Zacznijmy jednak od tego, że do tego trzeba odpowiednio rozpisać postaci, które same w sobie niosą pewien ładunek emocjonalny. Najważniejsza jest oczywiście Carol Danvers, zagubiona, ale niesamowicie charyzmatyczna bohaterka. Właściwie nie sposób jej nie pokochać od pierwszych chwil, gdy w scenie ćwiczebnej walki Jude Law naucza tonem Mistrza Zen, a bohaterka po prostu parska śmiechem. Kapitan Marvel składa się właśnie z tych parsknięć i ciętych dowcipów, które uaktywniają się zwłaszcza przy drugim świetnym bohaterze jakim jest Fury. Tak, Samuel L. Jackson został ślicznie odmłodzony, by móc zagrać młodszą wersję siebie, jeszcze z kompletem oczu. Jednak jest kimś więcej, niż tylko ładną, młodą buzią – jest doskonałym partnerem Carol, który kopie z nią tyłki, choć trochę mniej spektakularnie. W końcu jest tylko agentem. Do zespołu trzeba dopisać także Bena Mendelsohna, który wnosi do filmu ogromny (i świetnie wykorzystany) potencjał komediowy.
MCU doskonale wie, jak wykorzystywać humor, by trochę podkręcić tempo i sprawić, że bardziej lubimy bohaterów, którzy bez tego ładunku byliby nam prawdopodobnie obojętni. Tak było z Thorem, któremu w Thor Ragnarok nareszcie odessano trochę powagi i zaaplikowano odrobinę luzu. W Kapitan Marvel akcja rozkręca się powoli, jednak w momencie pojawienia się pewnego rudego kota wszystko staje się jakby piękniejsze. A z całą pewnością zabawniejsze. Owszem, większość gagów skupia się właśnie na nim, ale serio, komu mogłoby to przeszkadzać. Goose kradnie cały film i wygrywa nawet z feministycznym wydźwiękiem produkcji.
No, może jednak nie. Głównie dlatego, że twórcy Kapitan Marvel pokazują środkowy palec wszystkim tym, którzy krytykowali film przed premierą za sam fakt, iż będzie on poświęcony kobiecie (a jak to, przecież są już inne bohaterki, na przykład seksowna Czarna Wdowa, nie trzeba robić dodatkowego, a poza tym to będzie feministyczna propaganda, a Brie Larson jest brzydka i w ogóle się nie uśmiecha i tak dalej, i tak dalej). Owszem, scen symbolicznych w filmie nie brakuje, tak samo jak jasnego pokazania, że Carol przez całe swoje życie doświadczała ucinania skrzydeł dlatego, że jest kobietą. Byłoby tego razem jakieś 10 minut. I myślę, że i tak przesadzam. Reszta pokazuje naszą superbohaterkę nie jako biedną kobietę, ale jako człowieka. Tylko tyle i aż tyle. Człowieka, który boryka się z własną przeszłością, przynależnością, zachodzącymi zmianami. Poznajemy ją, zaczynamy lubić, może nawet utożsamiać się z nią. Bez bicia po twarzy męską opresją. I nie oznacza to w żadnym wypadku, że przekaz jest rozmyty. Nie, siła Carol tkwi w jej kobiecości i uporze, ale też rozdarciu między przeszłością a teraźniejszością. Mówiąc prościej – tkwi w jej człowieczeństwie. Owszem, twierdzenie, że kobieta jest człowiekiem nie należy do zbyt postępowych, jednak przecież od czegoś trzeba zacząć.
Zarzuty, że Brie Larson się nie uśmiecha, autorka skomentowała jasno - od facetów się tego nie wymaga. A przecież patrzcie jaki Tony jest śliczny, kiedy nie ma takiej poważnej miny. |
Moja ocena: 7/10
PS Jeśli ktoś chce mi powiedzieć, że reprezentacja nie ma znaczenia, niech popatrzy sobie na to zdjęcie
PS Jeśli ktoś chce mi powiedzieć, że reprezentacja nie ma znaczenia, niech popatrzy sobie na to zdjęcie
Źródło |
PS2 Dzięki Goose’owi wiem już, jakiej rasy jest moja Falka. Zawsze wiedziałam, że to nie jest zwykły kot ;)
Źródło zdjęć: imdb.com
Źródło zdjęć: imdb.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad, za każdy jestem niezmiernie wdzięczna :)
Pamiętaj jednak o netykiecie. Wiadomości niecenzuralne, obelżywe i niezwiązane z tematem będą kasowane bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz, żebym do Ciebie zajrzała, zostaw swój adres pod komentarzem :)