Fani grozy made in Japan doskonale wiedzą, że azjatyckie historie z dreszczykiem nie mają sobie równych. Człowiek przecież od zawsze bał się tego, czego nie rozumie, dlatego strachy z innego kręgu kulturowego siłą rzeczy działają na nas znacznie mocniej. Tak jest w przypadku kina (potwierdzą to zresztą wszelkie, zwykle nieudane, amerykańskie remakei). A jak sprawy mają się w kwestii literatury grozy?
Ballada o Narayamie. Opowieści niesamowite z prozy japońskiej, to antologia tekstów dwunastu autorów, między innymi Noblisty Yasunariego Kawabaty czy Osamu Dazaia, którego niesamowite Zatracenie miałam niedawno przyjemność poznać. I chociaż jest to zbiór nierówny, czego właściwie nie dało się uniknąć, można znaleźć w nim kilka perełek. Nie spodziewajcie się jednak przyspieszonego bicia serca.
Trudno tu szukać porównań do Poego, mistrza opowieści niesamowitych – to zupełnie inna mentalność, inna kultura, a zatem i inne strachy oraz zasady nimi rządzące. Zresztą w tych opowiadaniach dość mocno rzuca się w oczy ludzki czynnik owej grozy, który stanowczo wybija się ponad jej fantastyczność, magiczność. Nie zrozumcie mnie źle – tego również tu nie zabraknie. Znajdziecie zatem chociażby historię o człowieku umierającym w żalu i złości, który, według wierzeń, powinien prześladować swoich oprawców po śmierci, czy opowieść o tajemniczym filmie (nie, nikt po obejrzeniu go nie umiera po siedmiu dniach). Jednak to nie one wypadają w zbiorze najlepiej. Dopiero w momencie, gdy na scenie pojawia się człowiek i jego szkaradne oblicze, możemy poczuć pewien niepokój, odrazę, a może nawet postanowimy zadumać się na chwilę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że z tych tekstów płynie siła, której trudno się oprzeć.
Mówię przede wszystkim o samej końcówce antologii, czterech ostatnich utworach z tytułowym na czele. W Balladzie o Narayamie niewiele jest niesamowitości, żadnych skradających się pod łóżkiem dzieci, a jednak Shichirō Fukazawa wykreował świat magiczny, którym rządzą nieznane nam prawa. To piękna opowieść o miłości do rodziny i oddaniu, jednak przede wszystkim o umieraniu, śmierci jako ofierze. Autor wychodzi od mitycznego rytuału ubatsue – wyniesienia starszego członka rodziny na górę, by ten umarł z głodu – i snuje historię rodziny widzianą oczyma siedemdziesięcioletniej kobiety, pozostawiającej syna, wnuki i wszystko, co zna, by wreszcie wypełnić swoje przeznaczenie. Tajemniczy, doskonale napisany i niesamowicie sugestywny kawałek literatury.
Drugim ulubieńcem zbioru jest dużo bardziej wymowny, mroczny Bluszcz cmentarny na Przełęczy Kościotrupa. Nie mam zamiaru zabierać Wam przyjemności z poznania tego tekstu – choćby tylko dla niego warto zaopatrzyć się w tę antologię! W tym tekście zauroczenie pięknem kwiatu kończy się morderstwem, wszelka miłość zostaje wypaczona, a wojna, ciężka praca i wszechobecna śmierć przeplatają się ze sobą w ponurym tańcu. Bierzcie i czytajcie.
Niestety zbiór ma też swoje słabsze strony. Jest ich nawet więcej od tych lepszych. Teksty trącą myszką, zarówno w kwestii językowej jak i fabularnej – nie ma w nich ani grozy, ani magii, ani nawet pięknego języka, który mógłby uratować nieciekawą historię. O tych opowiadaniach zapomniałam minutę po ich przeczytaniu. Jednak jestem pewna, że o niektórych z nich pamiętać będę długo. Choć w nocy raczej mi się nie przyśnią.
Moja ocena: 5,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie ślad, za każdy jestem niezmiernie wdzięczna :)
Pamiętaj jednak o netykiecie. Wiadomości niecenzuralne, obelżywe i niezwiązane z tematem będą kasowane bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz, żebym do Ciebie zajrzała, zostaw swój adres pod komentarzem :)