sobota, 25 lutego 2017

Stosik, czyli kolejne książki, których nie mam czasu czytać


Już dawno nie pokazywałam Wam swoich książkowych nabytków - czas to zmienić! Ostatnio troszkę przystopowałam z zamawianiem egzemplarzy recenzenckich, a także kupowaniem coraz to nowych lektur. Powód? Książki piętrzą się na półce, miejsca na nie brak, a ja z trudem nadrabiam zaległości. Dlatego w lutym nie poszalałam. Ale i tak sześć książek przybyło...

A zatem po kolei:
Pozycja w koszyczku to Krótka historia siedmiu zabójstw Marlona Jamesa. Ci, którzy widzieli tę powieść wiedzą, że tytuł jest przewrotny. Czytałam o niej na kilku blogach, między innymi u Ann RK i Wiktora. Wiedziałam, że musi być moja. I gdy na portalu Granice.pl nadarzyła się okazja, by zamówić ją za punkty nie wahałam się nawet przez sekundę.

Dwa pozostałe nabytki to egzemplarze recenzenckie. Słoneczne miasto Tove Jansson od Wydawnictwa Marginesy i Oskarżenie Bandiego od Wydawnictwa Czarna Owca. Jestem właśnie w trakcie jednego z dwóch utworów Jansson, które wchodzą w skład Słonecznego miasta i, no cóż, zachwytów brak. Ale jeszcze połowa przede mną. Z kolei Oskarżenie zapowiada się nad wyraz ciekawie. Opowiadania napisane przez mieszkańca Korei Północnej ponoć niepozbawione są czarnego humoru, choć to dramatyczność w nich przeważa. Zobaczymy, co z tego będzie!

Koszyczkowa piękność to nabytek własny, małe szaleństwo w księgarni internetowej. David Mitchell jest dla mnie tylko znanym nazwiskiem. Widziałam Atlas chmur i byłam bardziej znudzona, niż zaciekawiona. Ale przecież postanowiłam sobie, że zacznę poznawać autorów spoza rejonów moich zainteresowań. W taki oto sposób do koszyczka trafiło Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta. Świetna ocena na Lubimy czytać i opis wydawcy sprawiły, że nie mogłam się oprzeć. Oczywiście nie potrafiłam zamówić tylko jednej książki, więc do Mitchella dołączył Prokopiev i jego Mały człowiek. Bajki z lewej kieszeni. Nie ukrywam, że chociaż to najmniejszy gabarytowo nabytek, cieszy mnie najbardziej. Moje zamiłowanie do bajek nie maleje z wiekiem, choć punkt widzenia ewoluuje niemal każdego dnia. Dlatego bajki dla dorosłych wydają się w sam raz dla mnie. Dodatkową zaletą jest fakt, że jak na razie nie mam na koncie żadnego utworu z Macedonii. 
Czas przejść do ostatniego nabytku, egzemplarza recenzenckiego od Oficyny wydawniczej Noir sur Blanc. Pani chowająca się w cieniu to Berthe Morisot - Manet namalował ją w 1870 roku. Nie była jednak jedną z wielu modelek. Była jedyną kobietą w grupie impresjonistów. To właśnie o niej pisze Dominique Bona, a ja nie mogę doczekać się lektury! 

Oto mój skromny, ale jakże treściwy stosik. Czytaliście coś z niego? A może macie chrapkę na którąś z książek? :)

niedziela, 19 lutego 2017

"Za ścianą" Sarah Waters - recenzja




Spojrzenie przez dziurkę od klucza


Czy pamiętacie podglądanie filmów przez dziurkę od klucza? Choć niezrozumiałe lub po prostu przerażające, były dla nas czymś pociągającym – zakazany owoc smakował słodko, pomimo wszelkich niedogodności. Dorosłość nie musi oznaczać wyrzeknięcia się podglądactwa. Słuchamy sąsiadów, trzymając ucho przy ścianie, z ciekawością patrzymy przez okno, szukając podwórkowej sensacji. Czy myśleliście kiedyś o tym, że osoba zza ściany może wtargnąć w Wasze życie i zmienić je nie do poznania?



 


Frances nie spodziewała się, że rodzina, która zamieszkała w jej domu, może tak bardzo wpłynąć na jej spokojne życie. Wiedziała, że dzięki nim ona i jej matka nareszcie będą miały pieniądze na spłacenie długów i w miarę normalne egzystowanie. Po śmierci ojca odkryła, że nie każdy mężczyzna potrafi obracać pieniędzmi – on z pewnością tego nie umiał. A wojna? O tak, wojna również wiele nauczyła Frances. Dlatego była cicha, dyskretna. Zapominała o sobie, swoich potrzebach, zadowalając się małymi przyjemnościami jak wyjście do kina z matką czy papieros przed snem. Aż do czasu, gdy w domu pojawili się Barberowie.



Inga Iwasiów napisała, że jest to najbardziej dojrzała powieść Waters – z racji, że nie czytałam wszystkich utworów autorki, nie mogę w pełni zgodzić się z polską pisarką. Nie ukrywam jednak, że sprawność z jaką Waters tworzy portrety psychologiczne swoich bohaterów, po przeczytaniu Za ścianą zadziwia mnie jeszcze mocniej, niż po lekturze Złodziejki czy Niebanalnej więzi. Dopracowane w każdym szczególe postaci wzbudzają żywe emocje, ale, co najważniejsze, zmuszają do zastanowienia się nad ludzką naturą, pełną słabości, niedoskonałości. Waters utkała swoje bohaterki – bo to właśnie one, Frances i Lilian, są tu najważniejsze – z zadziwiających komponentów. Z jednej strony z miękkości, bierności i szacunku do konwenansu. Z drugiej zaś z pewnej ekscentryczności, schowanej głęboko lub ukazanej przez drobnostki, jak ubiór czy wystrój mieszkania, z zapomnianych pragnień i bezwzględności. Mogłoby się wydawać, że cechy te wykluczają się, że autorka nie mogła stworzyć z nich przekonujących postaci. Nic bardziej mylnego. Waters ma niebywały talent do przedstawiania nam kobiet-matrioszek, chowających się pod warstwami kłamstw, wizerunków wykreowanych z potrzeby dopasowania się do reszty społeczeństwa, a nawet oszukania samych siebie. Autorka wydobywa z nich esencję, ukryty przed wszystkimi środek, stawiając je w sytuacjach granicznych i zmuszając do odkrycia wszystkich miękkich i twardych miejsc, wszystkich słabości i podłości.



Autorka buduje swoją fabułę na dwóch istotnych wydarzeniach – jednym jest romans Frances i Lilian, drugim zaś… o nie, tego Wam nie powiem. Można jednak spodziewać się prawdziwych emocji, choć nie ukrywam, że Waters nie udało się zadziwić mnie tak, jak w przypadku Złodziejki. Nie zmienia to faktu, że Za ścianą czytałam w pełnym napięciu, wyczekując tragedii, którą wręcz dało się wyczuć w powietrzu. To kolejna wielka zaleta prozy brytyjskiej autorki – angażuje czytelnika, nie pozwala mu stać obok i przyglądać się bohaterom z pewnego dystansu. Uczestnictwo jest obowiązkowe, a dystans maleje z każdym rozdziałem, z każdą chwilą, w której bliżej poznajemy postaci tego dramatu.



Prozy Waters nie da się odseparować od problematyki LGBT i kwestii związanych z prawami kobiet, społeczeństwem patriarchalnym i konwenansami, w które autorka zawsze ubiera swoje bohaterki. W przypadku Za ścianą nie jest inaczej, choć problematyka moralna zdaje się interesować autorkę dużo bardziej, niż  wspomniane wyżej zagadnienia. Widać przy tym wyraźny podział, w którym pierwsza część utworu skupiona jest głównie na powoli zmieniającej się sytuacji kobiet, ich dążeniu do wolności i ciągłym zniewoleniu przez niezmienne zasady panujące w domach. W drugiej zaś Waters interesuje się głównie psychiką bohaterek, ich przemianą spowodowaną przez zaistniałą sytuacją. Mnogość tematów poruszanych przez Waters świadczy o sile utworu, a także o kunszcie pisarskim samej autorki. Nie każdemu udałoby się tak sprawnie połączyć wątki, tworząc przy tym wiarygodnych psychologicznie bohaterów. Za ścianą jest jak pajęcza sieć – misternie utkana, piękna i wciągająca. Nie da się od niej oderwać. 

Moja ocena: 7,5/10
Autorka: Sarah Waters
Tytuł: Za ścianą
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 24.02.2015
Liczba stron: 656

wtorek, 14 lutego 2017

"To, co utraciłyśmy w ogniu" Mariana Enriquez - recenzja




Niszcząca siła

Strach ma niejedno imię – czasem to chrobot, który nie daje nam w nocy spać, myśl siedząca gdzieś z tyłu głowy i czekająca na dogodny moment, niepokój, który zmienia się w panikę, bez, jak się wydaje, większego powodu. Strach to iskra, która – padając na odpowiedni grunt – potrafi wzniecić pożar pochłaniający wszystko, co napotka na swojej drodze.




Swoim zbiorem opowiadań Marianie Enriquez udaje się wzbudzić strach, udaje się rozniecić iskrę. Jednak teksty z Tego, co utraciłyśmy w ogniu nie mają nic wspólnego z tanimi zabiegami rodem z horrorów, wypadającymi z szafy potworami czy psychopatycznymi mordercami, uganiającymi się za bandą nastolatków z siekierą lub piłą mechaniczną. Jedyny psychopata okazuje się widmem, majakiem skłaniającym do wspominania jego mrocznej historii. A potwory? W tej prozie najstraszniejszymi potworami są ludzie.



To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Obyło się bez ochów i achów, bez zachwytów nad stylem, treścią czy nawet dialogami. Jednak kiedy zamknęłam tę niewielką książeczkę poczułam się dziwnie, jakby ktoś wyssał ze mnie to co ciepłe, pulsujące, żywe i zostawił pustą skorupę. Ten stan nie trwał zbyt długo, jednak wrażenie pozostało, tli się gdzieś głęboko pod skórką i być może kiedyś wydostanie się na światło dzienne. Na przykład podczas kolejnej lektury opowiadań Mariany Enriquez.



Każdego dnia myślę o Adeli. I jeśli wspomnienie o niej – o jej piegach, żółtych zębach, zbyt delikatnych jasnych włosach, kikucie ramienia, zamszowych botkach – nie pojawi się w dzień, powraca nocą, w snach. Każdy sen o Adeli jest inny, ale nigdy nie brakuje w nich deszczu ani mojego brata i mnie, stojących przed opuszczonym domem, w naszych żółtych nieprzemakalnych kurtkach, patrzących na policjantów w ogrodzie, którzy ściszonym głosem rozmawiają z naszymi rodzicami.



Opowiadania ze zbioru To, co utraciłyśmy w ogniu to znacznie więcej, niż groza. Zmasakrowane ciało chłopca, nastolatka wyrywająca sobie paznokcie podczas lekcji, dom zamieszkany przez przerażającą bytność, kobiety, które w ramach protestu dobrowolnie się podpalają. To wszystko jest tylko tłem – owszem, niepokojącym, zagadkowym i odpychającym – które ukazuje, że siła tych opowiadań nie tkwi w makabryczności wydarzeń, lecz w ludzkiej reakcji na nie. Strach, akceptacja, popadanie w paranoję, obojętność: to odpowiedzi na sytuacje kryzysowe, ale także na zwykłe życie, bo w świecie Enriquez morderstwa, brutalność czy podpalenia to smutna pieśń codzienności. Bohaterowie (w większości kobiety) muszą mierzyć się z rzeczywistością współczesnej Argentyny, pełną okrucieństwa i niesprawiedliwości, wszechobecnego brudu, narkotyków i złodziejstwa. Wiele z opowiadań Enriquez ukazuje pęknięcia w tym chaotycznym, nieprzyjaznym świecie. W tych tekstach mamy do czynienia z okultyzmem, nawiedzonymi domami czy demonami, choć tak naprawdę to ludzie okazują się w nich największym złem. Jednak i ten podział nie jest u argentyńskiej pisarki tak łatwy do zdefiniowania. Czy żona obojętna na tragiczny los męża, którym wewnątrz ducha pogardza za jego słabość i głupotę, jest osobą jednoznacznie złą? Trudno to ocenić, ale przecież to nie oceny spodziewa się od nas Enriquez. Ludzka psychika zajmuje ją dużo bardziej, niż strachy i zjawiska paranormalne, stąd też to ona staje się największym obiektem zainteresowania czytelnika, który, próbując zrozumieć bohaterki opowiadań, ich moralną niejednoznaczność, jeszcze mocniej wnikają w wykreowaną przez autorkę rzeczywistość.



W wielu z tych historii zauważyć można wręcz namacalną, fizyczną rozpacz, która trzyma w sidłach kobiety z opowiadań Enriquez. Są samotne, choć nierzadko pozostają w związku. Ich świat chwieje się w posadach. Pomimo że zdają sobie sprawę ze swojej stagnacji, uśpionego poczucia niebezpieczeństwa, depresji, czy paranoi, ciągle czekają. Na cud? Śmierć? Dalszy ciąg swojej smutnej historii? Autorka ich nie oszczędza. I trudno jest orzec czy lepszym było to, co miały, czy to, co je spotkało.



Moja ocena: 7,5/10

Za możliwość poznania prozy argentyńskiej autorki, dziękuję


Autorka: Mariana Enriquez
Tytuł: To, co utraciłyśmy w ogniu 
Tłumaczenie: Marta Jordan
Wydawnictwo: Czarna Owca 
Liczba stron: 232