czwartek, 29 września 2016

"Zostawić Islandię" Hubert Klimko-Dobrzaniecki - recenzja



 

Śledzie, kino i Islandia.... w tle


Zostawić Islandię miało być zapisem życia Huberta Klimki-Dobrzanieckiego na tej cudownej wyspie. Miało mówić o Islandczykach, jakich nie znamy, o czymś więcej, niż tylko piękno przyrody i samobójstwa. Miało być pożegnaniem – trudnym, bo przecież po dziesięciu latach autor i jego żona czuli się tam jak w domu.




Czekając na to wszystko otworzyłam Zostawić Islandię  i zaczęłam czytać. Moje zdziwienie, wywołane historią o Rosjaninie wkraczającym do białej rury (mającej zaprowadzić go do nieba), zwiększało się z czasem i nie zmalało aż do momentu, w którym zamknęłam książeczkę Klimki-Dobrzanieckiego z nietęgą miną. Autorowi najwyraźniej z łatwością udało się zostawić Islandię. I to na tyle skutecznie, by w książce o niej prawie całkowicie ją pominąć. A może nie o wyspie chciał pisać autor?



Nie da się ukryć, że Zostawić Islandię traktuje przede wszystkim o polskości, zaściankowości, która uparcie siedzi w podświadomości autora. Przez ten pryzmat postrzega więc Klimko-Dobrzaniecki kraj zupełnie inny od Polski. Tym bardziej od Polski komunistycznej, z której niesamowicie trudno było się wyrwać – jak widać zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Czy udało mu się w końcu zostawić ojczyznę? Tylko ciałem, bo duchem ciągle powraca do lat młodości, islandzkich śledzi, które zaraziły go miłością do wyspy, kina i ukochanych filmów (oraz konkretnych kinowych ubikacji), czy nieudanej próby wyrwania się z kraju. Gdzie Islandia? – można by spytać. W tle, przemyka gdzieś obok, ledwie zauważona, przywalona przez anegdotki i dygresje autora, przyrównującego to, co islandzkie z tym, co polskie.



Zostawić Islandię to także miłość do kina, a pokrewnie też do Islandczyków, bo trudno nie kochać ludzi, którzy kochają to, co ty kochasz. Przeczytamy więc odrobinę o filmach islandzkich (jak najbardziej na plus) i wszelkich podobieństwach życia Klimki-Dobrzanieckiego do Cinema Paradiso (tu już bez plusa). Widać więc, że znowu maniera autobiograficzna wkrada się do książki o Islandii, która książką o Islandii nie jest. Ślub autora interesuje mnie dużo mniej, niż mentalność mieszkańców wyspy i, jeśli już mamy przy temacie pozostać, ich stosunek do religii i małżeństw. Gdzieś ten temat majaczy, ale jednak wygrywa z nim chociażby wybór stroju pana młodego czy jego pomysł, by zagrano parze młodej motyw z Cinema Paradiso na oboju.



Nie ma co się oszukiwać – Zostawić Islandię jest książką z Islandią w tytule, jednak bez niej w treści. Jeśli czekaliście na prawdziwą książkę o wyspie, o mentalności jej mieszkańców i surowym pięknie przyrody, nie sięgajcie po książkę Klimki-Dobrzanieckiego. Dla własnego dobra. Jeśli jednak ciekawi Was sama postać autora, jego życie, kariera (tak, o własnej twórczości pisze bardzo chętnie), śmiało sięgajcie po jego najnowszą publikację. Przynajmniej, w przeciwieństwie do mnie, wiecie czego się spodziewać. 

Moja ocena: 4/10 (oczko do góry za piękne zdjęcia)

Za książkę, która okazała się czymś innym, niż myślałam, dziękuję
 Autor: Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Tytuł: Zostawić Islandię
Data wydania: 8.09.2016
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Liczba stron: 134

niedziela, 25 września 2016

"Bunt. O potrzebie rewolucji seksualnej na Biskim Wschodzie" Mona Eltahawy - recenzja



 Piekło kobiet


Nie zdołam zliczyć, ile razy słyszałam, że temat równouprawnienia kobiet to tylko woda na młyn dla feministek, które nigdy nie będą zadowolone z tego, co mają. Że powinnyśmy cieszyć się, że nie żyjemy na Bliskim Wschodzie, gdzie kobieta musi znać swoje miejsce, gdzie nic jej nie wolno. Oczywiście takie głosy nie są jedynie domeną mężczyzn. Kobiety niejednokrotnie zdobywają się na całkowity brak zrozumienia dla tych, które postanowiły walczyć o swoje prawa. Czytając manifest Mony Eltahawy, jej oburzenie na bierność rządów, fanatyzm religijny i wpajaną z pokolenia na pokolenie mizoginię, myślałam o tych mądralach, którzy wysyłają nas do Egiptu czy Iraku, byśmy przekonały się, jak mamy tu dobrze. Oni też pogardzają, też nienawidzą – na małą lub większą skalę. I nie wykorzystują swojej wolności, by krzyczeć o niesprawiedliwości tam, gdzie prawo kobiet nie istnieje. Wolą pokazywać te kraje jako przestrogę dla nas, bo może tak szybciej nauczymy się moresu. A o Tunezyjkach czy Egipcjankach zapominają. Bo to przecież nie nasz problem.




Dlaczego ci mężczyźni nas nienawidzą? Ponieważ nas potrzebują, ponieważ się nas boją, ponieważ wiedzą, jak bardzo muszą się wysilić, aby utrzymać nas w ryzach, żeby każda z nas była grzeczną dziewczynką i strzegła swojej błony dziewiczej, dopóki nie przyjdzie pora, żeby ją wydymać i zrobić z niej matkę, która wychowa kolejne pokolenia mizoginów, aby patriarchat mógł trwać wiecznie.



To nie będzie recenzja. Nie mam zamiaru oceniać krzyku rozpaczy i gniewu, który ma skłonić kobiety do działania. Nie chcę rozpatrywać tej książki pod kątem literackim, bo przecież ten manifest napisany został z potrzeby wprowadzenia zmian w mentalności ludzkiej, nie zaś po to, by zachwycać czytelników i krytyków formą. To książka, którą musimy się przejąć, którą musimy zrozumieć, by pojąć ogrom okrucieństwa, głupoty i zacietrzewienia. Byśmy nie myśleli, że nas to nie dotyczy.



Taki pożar mógł wybuchnąć wszędzie: w płonącej szkole stratowano na śmierć piętnaście dziewczyn w wieku od trzynastu do siedemnastu lat, a pięćdziesiąt dwie odniosły obrażenia. (…) Budynek nie miał wyjść ewakuacyjnych, alarmów przeciwpożarowych, ani nawet gaśnic. (…) Strażacy powiedzieli saudyjskiej prasie, że funkcjonariusze policji moralności zmusili uczennice, aby zostały w płonącym budynku, ponieważ nie miały na sobie chust i abai, czyli strojów, które w tym królestwie kobiety muszą nosić w miejscach publicznych. Jedna z lokalnych gazet napisała, że policjanci moralności zatrzymali mężczyzn (w tym strażaków) usiłujących pomóc dziewczętom wydostać się z budynku. „To grzech zbliżać się do nich”, powiedzieli. (…)

Twoja chusta to ty. Jest warta więcej od ciebie.



Czy taką niesprawiedliwość można skomentować inaczej, niż wrzaskiem wściekłości?  Autorka ukazuje tych sytuacji znacznie więcej – od macanek podczas pielgrzymki do Mekki, przez przymusowe badania dziewictwa, będące tak naprawdę zakamuflowanym gwałtem, aż po usankcjonowane śluby z nieletnimi dziewczynkami, które w swoją noc poślubną niejednokrotnie skazane są na śmierć z powodu krwotoku wewnętrznego. Jednak Mona Elathawy, prócz słów wsparcia i oburzenia, słyszy także, że krytykuje swoją wiarę i demonizuje mężczyzn, że oczernia rodaków, którzy i tak są stygmatyzowani na Zachodzie, a ona, bezbożnica, dała omamić się amerykańskiemu porządkowi świata. Autorka tkwi między młotem a kowadłem, próbując skłonić kobiety do wywołania rewolucji seksualnej, jednocześnie nie dając rasistom całego świata pretekstu do piętnowania i nienawidzenia muzułmanów. Mówi więc nie tylko o niskim statusie kobiet w krajach bliskowschodnich, ale także o tym, że jej religia tego nie nakazuje, a wręcz przeciwnie – wzbrania się przed tym. Prorok nie uderzył przecież żadnej ze swoich żon, a osłaniał je tylko po to, by dać im odrobinę prywatności, nie zaś, by zakryć ich grzeszne ciała przed światem. Jednak to tylko interpretacje, które, według oświeconych islamistów, są błędne – Proszę nie słuchać tych, którzy próbują twierdzić, że hidżab nie jest obowiązkowy. Nie ma odmiennych interpretacji. Jest tylko jedna interpretacja i zgodnie z tą interpretacją jest pani naga – te słowa autorka słyszy od Najwyższego Przewodnika Braci Muzułmanów. Fanatyzm jest okropny w każdym wydaniu, nie istotne czy mowa o muzułmanach czy katolikach.



Dosłownie kilka dni temu rozmawiałam na temat muzułmanek z pewną panią, oczytaną i interesującą się innymi kulturami – początkowo dyskusja dotyczyła tylko literatury, jednak szybko usłyszałam, że przecież te kobiety cieszą się, że ojciec wybiera im mężów, że nie muszą pracować i mają dach nad głową. Zatkało mnie. Spodziewałam się zrozumienia, a okazało się, że niektórzy myślą o tych walczących kobietach, próbujących wygryźć sobie podstawowe prawa, jak prawo do wyjścia z domu bez opieki czy prowadzenia samochodu, jak o szkolonych pieskach, usłużnych i głupiutkich. Czym one różnią się od nas? Żyją w opresyjnym świecie, ale przecież coraz więcej z nich protestuje, coraz więcej ucieka z domu, łamie zakazy rodziców i skazuje się na ostracyzm. A my, wygodniccy i wszystkowiedzący sądzimy, że cieszy je bycie domowymi zwierzątkami czekającymi na odrobinę uwagi swojego pana? Zostawiam to do Waszej rozwagi. A do lektury odsyłam - nie tylko Panie.

Za możliwość przeczytania tego niesamowitego manifestu dziękuję
Autorka: Mona Eltahawy
Tytuł: Bunt. O potrzebie rewolucji seksualnej na Bliskim Wschodzie
Data wydania: 11.08.2016
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 256