środa, 24 sierpnia 2016

"Żaby" Mo Yan - recenzja





 Żaby i Kijanki

Każde dziecko jest jedyne, nikt go nie może zastąpić. Czy krew na rękach nigdy nie daje się zmyć? Czy dusza w okowach winy nigdy nie znajdzie wyzwolenia? – Choć te pytania padają pod sam koniec ostatniej powieści Mo Yana, można potraktować je jako kwintesencję Żab. Chiński noblista na tym jednak nie poprzestaje.



Żaby to opowieść o życiu niesamowitej kobiety, Wan Serce, nazywanej przez autora ciotką. Po ukończeniu studiów położniczych ciotka postanawia przegonić z rodzimej wsi zabobonne „babki”, które do tej pory zawodowo zajmowały się przyjmowaniem porodów, wyglądających bardziej jak rzeź niewiniątek, niż sprowadzanie nowego życia na nasz świat. Wan Serce przyjęła tysiące porodów, a jednym z dzieci, którym pomogła się urodzić, był Kijanka. To on jest autorem powieści, będącej zbiorem listów do swojego mistrza.



Jednak ciotka ma na dłoniach dwa rodzaje krwi – dobrą, związaną z rodzącym się życiem i złą, składaną przez bohaterkę w ofierze systemowi, w który wierzy ślepo jak nikt inny z całej wioski. Życie znienawidzonej i kochanej jednocześnie Wan Serce oglądamy oczami Kijanki, który po latach postanowił stworzyć dramat o losach swoich i ciotki.



Powieść Mo Yana zaskakuje lekkością, która, wydawać by się mogło, kłóci się z tak trudną problematyką, jaką jest kontrola narodzin i wszystkie jej konsekwencje. Autor nie stara się jednak moralizować, lecz przekazać historię z pogranicza ludowej opowieści i rzeczywistości, która niejednokrotnie wywołuje uśmiech na twarzach czytelników lub wyciska łzy z ich oczu. To właśnie dzięki stylowi autora, który nie sili się na wydumane, filozoficzne rozmyślania, Żaby czyta się wprost niesamowicie. Szybko, z przyjemnością, ale nie bezrefleksyjnie.



Prostota języka wiąże się także z samymi bohaterami, których jak najdokładniej pragnie nam ukazać Mo Yan. Są to przecież ludzie o nieskomplikowanych potrzebach – pragnący dzieci i powodzenia w życiu. Jednak autor nie ucieka także od tematu bogactwa i kariery, które szybko wkradają się w życia ludzkie, zmieniając ich zachowanie i postrzeganie rzeczywistości. Główny bohater również nie jest w stanie uciec przed ciągłym pędem za sławą i poszanowaniem społeczeństwa. Słaby i pragnący uszczęśliwić rodzinę i otoczenie Kijanka nie zauważa wroga, który pozbawi go spokoju sumienia na wiele lat. Każdy z bohaterów Żab skazany jest na swoją kulturę, pełną gwałtu i przemocy. Czy będą w stanie ją przezwyciężyć, lub choćby zniwelować na tyle, by żyć bez krwi na rękach?



Gratką dla czytelnika jest także sama struktura powieści. Jak już wspomniałam, Żaby to powieść epistolarna, składająca się z listów do przyjaciela/mistrza z Japonii, nieobecnego autorytetu, którego głosu nie przyjdzie nam usłyszeć, gdyż to nie on sam, a jego wpływ na Kijankę jest najważniejszy. Zachęcony do opowiedzenia losów ciotki, autor przekazuje w listach historię rozwoju wioski i jej mieszkańców, mierzących się z zarówno ze swoim dziedzictwem jak i przyszłością narodu. Jednak prawdziwym zaskoczeniem jest ostatnia część powieści, w której Mo Yan prezentuje nam ów dramat, nad którym lata pracował Kijanka. Wybitny noblista w roli dramatopisarza? O tak, jak najbardziej. To wspaniałe i pomysłowe dopełnienie formy, którą obrał autor, ale przede wszystkim sposób na potraktowanie tematu w odrobinę inny, bardziej groteskowy sposób.



Żaby to powieść o bolesnym, palącym problemie, który wzbudzał i nadal wzbudza wiele kontrowersji. Niejednokrotnie jest przy tym jednak zabawna i rozczulająca, choć jej wydźwięk pozostaje przygnębiający. Jestem przekonana, że to świetny wybór zarówno dla fanów autora jak i dla tych, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z dziełami chińskiego noblisty.

Moja ocena: 8/10

Autor: Mo Yan
Tytuł: Żaby
Wydawnictwo: W.A.B
Data wydania: 28.05.2016
Tłumaczenie: Małgorzata Religa 
Liczba stron: 640

piątek, 19 sierpnia 2016

"Rój" Laline Paull - recenzja przedpremierowa



Od zera do bohatera


O totalitaryzmie i przerażającym braku nadziei pisał już Orwell, Kafka z kolei ukazał nam konsekwencje biurokratyzacji i jej wpływ na życie szarych, przeciętnych jednostek. Dziś ich utwory stanowią nie tylko przestrogę, ale także wzór do naśladowania dla autorów wciąż zainteresowanych literaturą antyutopijną. Jednak historie o nieprzyjaznym świecie pożerającym nieprzystosowanego człowieka, zaczynają ewoluować i powoli odchodzić od makabrycznych i pozbawionych nadziei wizji nadchodzącej rzeczywistości. W schemat ten wpisują się chociażby młodzieżowe serie, opowiadające o nieświadomym swojej roli bohaterze, prowadzącym zniewolone społeczeństwo ku świetlanej przyszłości. Rojowi Laline Paull z całą pewnością bliżej do współczesnych młodzieżówek, niż klasycznych utworów pokroju Roku 1984.




Flora 717 jest robotnicą najniższego szczebla – urodziła się po to, by sprzątać po innych, usługiwać i skupiać się na dobru całego ula. Jednak ktoś szybko zauważa, że Flora stworzona jest do czegoś więcej. Pomimo swojego obrzydliwego ubarwienia, ma ona wszelkie przymioty, które charakteryzują mamki: może karmić królewskie dzieci drogocennym nektarem. To pierwsze wyłamanie się z pszczelej hierarchii okazuje się symbolem wielkich zmian, na których czele będzie stała Flora 717.



Podporządkowanie, Posłuszeństwo, Służba – to często powtarzane hasło daje nam wgląd w umysły pszczół, które nie tylko nie mogą, ale także nie chcą myśleć samodzielnie. Każda z nich, przynależna do wyznaczonej z góry grupy społecznej, wykonuje jedynie zadania, do których została przeznaczona, niczym mały trybik w wielkiej maszynie. Tak działa ul: bezrefleksyjnie, lecz perfekcyjnie. Aż do czasu, gdy pojawia się w nim realne zagrożenie – choroba czy atak z zewnątrz. Paull skupia się właśnie na tych najbardziej alarmujących wydarzeniach w życiu pszczół, by tchnąć w historię odrobinę akcji, ale także refleksji na temat opresyjnego społeczeństwa, wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa.



Siłą mającą egzekwować dyscyplinę wśród pszczół, okazuje się religia. Mieszkanki ula wykształciły swój własny system wierzeń, w którym boginią jest królowa, jej miłość zaś staje się największym dobrem, zdolnym realnie wpływać na nastrój i decyzje wyznawczyń. Każda religia potrzebuje jednak nie tylko boga, ale także kapłanów. Paull ukazuje społeczeństwo napędzane przez religię, lecz również wszelkie pułapki z tym związane. Szałwie, będące kapłankami, a więc kastą uprzywilejowaną, wykorzystują swoją władzę do własnych celów. Towarzyszy im policja, posłuszna i zawsze gotowa do użycia siły. Autorka przedstawia więc dwa oblicza religii. Choć sam zamysł wiary wiąże się ze szczęściem i spokojem ducha, wykonanie nierzadko zmienia ją w siłę niszczącą, tłamszącą każdy przejaw odmienności.



Rój porusza także tematykę miłości – nie bójcie się jednak, nie znajdziecie w tej powieści pszczelich romansów. Paull skupia się na miłości macierzyńskiej, którą przedstawia jako źródło największego oddania. Czy tylko królowa jest w stanie darzyć swoje potomstwo miłością? Czy uczucie to jest wyłącznie boskim przywilejem? Oczywiście z łatwością możemy domyślić się, jaka odpowiedź padnie na te pytania.



Choć początkowo przyrównałam Rój do antyutopii, powieść ta przypomina bardziej baśń lub legendę. W tej historii aż roi się od księżniczek i książąt, sama Flora zaś podobna jest do Kopciuszka czy brzydkiego kaczątka, które, wzgardzane przez resztę otoczenia, przemienia się na naszych oczach. Paull wykorzystuje popularny motyw „od zera do bohatera”, balansując na granicy powieści o poważnym wydźwięku społecznym i bajki o wewnętrznej sile. Wychodzi z tego mieszanka przyjemna, choć nie wzbudzająca większych emocji. Znamy to przecież doskonale, od samego początku wiemy, jak skończy się historia Flory. I chociaż po cichu liczyłam na mocniejsze nawiązanie do antyutopii, podskórnie wiedziałam, że się przeliczę. Bo Rój nie mógł skończyć się jak Nowy wspaniały świat, Paull nie chciała przecież ani straszyć, ani ostrzegać. Być może chciała skłonić nas do zastanowienia się nad rolą jednostki w społeczeństwie, może pragnęła wydusić z nas trochę więcej wiary w siebie. Jednak to otrzymaliśmy już w setkach innych książek. Po co więc kolejna?

Moja ocena: 5/10

Za możliwość poznania sekretnego życia pszczół dziękuję

 Autorka: Laline Paull
Tytuł: Rój
Data wydania: 13.09.2016
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 384


piątek, 12 sierpnia 2016

"Joyland" Stephen King - recenzja



 Zabawa na sprzedaż


Choć ta powieść mistrza horroru już na pierwszy rzut oka różni się od jego wielkich objętościowo utworów, Joyland jest niezaprzeczalnie dzieckiem swojego ojca – jednak w odrobinę odmiennym tonie.




Światem rządzi przypadek – o tym właśnie przekonał się Devin Jones, gdy razem z brudnymi naczyniami trafiła do niego gazeta z zakreślonymi ogłoszeniami o pracę. Pracuj blisko nieba głosiło jedno z nich i właśnie ono skusiło tego studenta anglistyki o duszy marzyciela. Tym sposobem Devin znalazł pracę w Joylandzie, parku rozrywki, w którym ludziom sprzedaje się zabawę. Jednak nawet takie miejsca mają swoje mroczne strony.



Jeśli sięgacie po Joyland spodziewając się horroru mrożącego krew w żyłach, radzę wam odłożyć tę książkę na półkę. Tym razem King nie chce nikogo straszyć, lecz zabrać nas w sentymentalną podróż po latach swojej młodości. Nie uświadczymy tu jednak takiej dokładności w opisywaniu Ameryki dwudziestego wieku, jak w przypadku Dallas’63, gdzie autor zagłębiał się w czasy z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Tym razem to tylko kilka popkulturowych sygnałów, jednak wystarczą one w zupełności, by poczuć specyficzny klimat tamtych lat. Joyland to powieść obyczajowa, choć z kryminalnym rysem. Silne wspomnienie lata 1973, które dla głównego bohatera było najwspanialszym i najstraszniejszym latem jednocześnie. King nie próbuje ani straszyć ani zaskakiwać na siłę. Niesamowicie sprawnie buduje swoją całkiem zwyczajną historię, w którą upycha wydarzenia małe i duże, a także te, które zostają w człowieku do samego końca – w ten sposób tworzy piękny, wzruszający, czasem straszny a czasem śmieszny wycinek życia ludzkiego.



Ci, którzy znają Kinga doskonale wiedzą, że nie oddałby on swoim czytelnikom opowieści o mężczyźnie, w którego historię nikt nie uwierzy. Devin sam jest narratorem, a przy okazji pisarzem, dlatego jego przygody opisane są barwnie i ciekawie. Jednak przede wszystkim jest on postacią przekonującą, którą czytelnik pragnie poznać. Choć tym razem mogłam towarzyszyć mu jedynie przez trochę ponad trzysta stron, nie zmienia to faktu, że polubiłam go już od pierwszego zdania. Tak było z całą resztą bohaterów, przyjaciółmi Devina i pracownikami Joylandu. Każdy z nich był jedyny w swoim rodzaju, każdy wywoływał jakieś emocje, nawet najmniejsze. To kolejny dar Kinga – umiejętność tworzenia bohaterów, wobec których nie da się być obojętnym.



Nie muszę nikogo przekonywać do tego, że King jest świetnym pisarzem – o tym wie każdy, kto zetknął się z jego twórczością. No, może nie każdy, ale niewiele znam osób, które były w stanie oprzeć się jego poczuciu humoru i swobodzie, z jaką opowiada on nawet najbłahszą historię. Tym razem, a jakże by inaczej, otrzymujemy ten sam cudnie dygresyjny i zabawny styl, którym od dawien dawna raczy nas Król. I właśnie to przede wszystkim on wciąga nas w historię Devina i niesamowitego parku rozrywki. Bo, choć zabrzmi to dziwnie, to nie fabuła jest tutaj najważniejszym elementem. To właśnie sposób opowiadania sprawia, że czytamy i wsiąkamy w świat Devina Jonesa. Z każdą stroną jesteśmy coraz bliżej zakończenia i z jednej strony cieszy nas to, a z drugiej przygnębia – tak miałam z większością książek tego autora i Joyland nie stanowi wyjątku. Tę powieść po prostu świetnie się czyta.



Ale... przecież nie może być tak, że sam lukier spłynie na autora. Gdy skończyłam Joyland czułam niesprecyzowany zawód. Niesprecyzowany, bo przecież ta książka miała prawie wszystko – dialogi, bohaterów, styl i ten niesamowity klimat. Jednak prawie nie jest w stanie zadowolić, gdy oczekujemy czegoś zupełnie innego. Joyland nie miał jednej rzeczy, a właściwie miał ich za mało. To, czego ostatnio mieliśmy aż w nadmiarze (czy w przypadku Kinga można mówić o nadmiarze?!), tym razem okazało się niewystarczające. Mowa, ni mniej ni więcej, o stronicach nowej książki Kinga. Choć Joyland czytało się bajecznie, po Ręce mistrza, Pod kopułą i Dallas’63 chciałabym trzymać w dłoniach kolejną książkę wielkości żelbetonowego kloca. Otrzymałam 336 stron zapisanych sporą czcionką (w porównaniu z poprzedniczkami), które pobudziły mój apetyt na Kinga, podrapały mnie trochę po żołądku i zostawiły konającą z głodu. Może i lepiej, że jedynym moim zarzutem do autora jest niewielka objętość. Może dłuższa historia zniszczyłaby to, co tym razem wysmażył nam King. Może, a może nie.



Jednak Joyland to pozycja obowiązkowa dla tych, którzy uważają się za fanów mistrza horroru. Zresztą, po co ja to mówię? Ci prawdopodobnie już dawno przeczytali już wszystkie jego powieści, a teraz czekają na następne. Bo głód na Kinga rośnie w miarę jedzenia. Joyland na pewno go podsyci. 

Moja ocena: 7/10

Autor: Stephen King
Tytuł: Joyland
Data wydania: 6.06.2013
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 336