środa, 28 października 2015

#1 Horror w krótkim metrażu

 

Proxy: A Slender Man Story


Halloween zbliża się do nas wielkimi krokami. Dlatego chciałam przedstawić Wam cykl, który zjeży Wam włos na głowie, przyprawi o nocne koszmary a może nawet wywoła halucynacje... pokrótce - nieźle Was przestraszy. 


Niemałą bolączką dla fanów horrorów jest fakt, że obecnie jedynymi filmami tego gatunku są bezmózgie produkcje z całą masą rozchlapanych po ekranie flaków, mało ambitne historie o demonach bądź remaki. Nie wiem, która z tych kategorii jest gorsza, wiem jednak, że wszystkie one pokazują nam, jak bardzo źle jest z dzisiejszym horrorem. Łapiąc się za głowę po którymś z horrorowych seansów i złorzecząc na nieoryginalnych twórców, postanowiłam pogrzebać trochę w skarbnicy wiedzy filmowej, czyli Filmwebie. Skupiłam się jednak na tych produkcjach, które są zbyt mało doceniane, uważane za niepełne. Mowa oczywiście o filmach krótkometrażowych.



O dziwo te krótkie historie wywarły na mnie tak wielkie wrażenie, jak niewiele pełnometrażówek. Postanowiłam więc podzielić się z Wami moim „odkryciem” – niechcianymi, odpychanymi, a tak genialnymi kawałkami sztuki filmowej w tym ceniącym inwencję i umiejętności gatunku, jakim jest horror.



Serię recenzji (trochę tych filmów znalazłam) rozpocznę od dzieła Michaela Dahlquista Proxy: A Slender Man story. Na samym początku warto jednak przybliżyć samą miejską legendę, która jest genialnym materiałem na horror. Slender Man (szczupły mężczyzna) to nienaturalnie wysoki, chudy mężczyzna o bladej twarzy, ubrany w czarny garnitur i białą koszulę. Przyjmuje się, że prześladuje i porywa ludzi, najczęściej dzieci. Może też powodować u swoich ofiar zaniki pamięci, paranoję i bezsenność. Postać ta ma swój początek w konkursie ogłoszonym na stronie Something Awful. Użytkownik o nazwie Victor Surge opublikował dwa zdjęcia, które ukazują grupę dzieci i dziwnego, chudego mężczyznę. Od tamtej pory Slender Man zaczął żyć własnym życiem.



Film Dahlquista jest jedną z interpretacji mitu o Slender Manie. Głównego bohatera, Vince’a Wilsona, prześladują mroczne sny, w których odnajduje zmasakrowaną ofiarę z organami powkładanymi do plastikowych torebek. Przeglądając dawne zdjęcia, zauważa na nich dziwnego, szczupłego mężczyznę.



Proxy: A Slender Man story to produkcja dopracowana w każdym calu, dopieszczona i zapięta na ostatni guzik. O czymś takim mogą tylko marzyć współcześni twórcy horrorów. Film trwa dziewięć minut, z których reżyser wycisnął najwięcej, jak się dało. Dzieki sprawnemu montażowi otrzymujemy spójną opowieść o mężczyźnie męczonym przez conocne koszmary, który próbuje rozwikłać wiążącą się z nimi tajemnicę. Jednak to nie historia jest tu najciekawsza. Wystarczy bowiem zagłębić się odrobinę w mit o Slender Manie, by od początku wiedzieć jak potoczą się losy Vince’a. Dahlquist pokazał przede wszystkim, że jest w stanie przekazać widzom przerażającą opowieść w genialnej formie. Proxy... to przede wszystkim wspaniałe zdjęcia. Niewiele mamy tutaj ujęć w środku dnia, co oczywiście potęguje nastrój grozy. Jednak wielu twórców nie radzi sobie z tego typu zdjęciami, pokazując za mało lub za dużo, zmuszając widza do mrużenia oczu i wyszukiwania ukrytych w cieniu przedmiotów. Tutaj wszystko jest widoczne, a do tego niesamowicie estetyczne i profesjonalne. To nie żadna amatorszczyzna lecz film na bardzo wysokim poziomie.



Poziom ten trzymają również aktorzy. Jest ich tylko dwoje: Matthew Mercer i Marisha Ray. Każde z nich spisuje się świetnie, przekonująco w swoim lęku czy paranoi. Zwłaszcza rola Mercera warta jest pochwały, gdyż aktor nie miał łatwego zadania. Musiał poradzić sobie z wczuciem się w rolę zmęczonego i zastraszonego mężczyzny, który czuje, że jego życie coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Nie spodziewałam się tak wysokiego poziomu aktorskiego, dlatego było dla mnie ogromnym zdziwieniem, gdy zobaczyłam dwójkę aktorów, którzy swobodnie poradziliby sobie w filmie pełnometrażowym.



Wisienką na torcie jest muzyka, a właściwie całe udźwiękowienie filmu. Już w pierwszych sekundach otrzymujemy dziwne, mechaniczne dźwięki, które kojarzą się z rozregulowanym radiem. A z czasem będzie tylko lepiej. Coraz głośniejsze szumy w chwilach przerażenia i cicha, acz cały czas wyraźna muzyka w momentach, w których zdawać by się mogło, że bohaterowie prowadzą normalne życie. Gdzieś w tle czai się bowiem to niesamowite przerażenie, które ożywa nocą. Gra dźwiękiem jest jednym z największych plusów tej produkcji.



Proxy: A Slender Man story to jedna z najlepszych krótkometrażówek jakie widziałam w życiu. Dopracowana w każdym calu historia i cudowne wykonanie sprawią, że pożałujecie, iż jest to tylko dziewięciominutowy film. Jestem przekonana, że po obejrzeniu tej produkcji – parafrazując słowa Piotra Bałtroczyka – dogłębnie poznacie znaczenie słowa biegunka.

Zobaczcie i przekonajcie się sami - najlepiej przy zgaszonym świetle ;)


A następny odcinek cyklu już w Halloween!


Tytuł: Proxy: A Slender Man story
Reżyser: Michael Dahlquist
Scenariusz: Sax Carr, Adam Hann-Byrd, Sam Weller,
Premiera światowa: 30.10.2012
Kraj produkcji: USA

16 komentarzy:

  1. Po takiej zachęcającej recenzji koniecznie muszę to zobaczyć! ;)
    Thievingbooks

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie życzę miłego seansu :) Mam nadzieję, że srodze Cię przestraszy ;)

      Usuń
  2. Straszne historie wolę czytać niż oglądać. :) W tym drugim przypadku zwykle połowę filmu spędzam z głową w poduszce. :) Ale może się skuszę na tę produkcję, bo bardzo mnie zaciekawiłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę - chciałabym zobaczyć horror, na który muszę oglądać przez palce ;) Filmy krótkometrażowe mają to do siebie, że szybko się kończą, ale natężenie emocji jest ogromne. Warto zobaczyć, nawet jeśli ma to skutkować nieprzespaną nocą ;)

      Usuń
  3. Ten film jest genialny! Oglądałam go w kółko, a i tak za każdym razem podskakiwałam ze strachu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się niezmiernie, że film spełnił swoje zadanie ;) Na Halloween przygotowałam coś specjalnego, więc mam nadzieję, że wtedy też będziesz raz za razem podskakiwać ze strachu ;)

      Usuń
  4. Już od samego Twojego opisu ciarki chodzą po plecach! ;-) Mam wrażenie, że takie krótkotrwałe straszenie jest straszniejsze niż to pełnometrażowe. Bo tutaj mamy strach skondensowany - skoro jest krótko, to musi być intensywnie. No i ta muzyka... Umiejętnie dobrana, potrafi przerazić tak samo, jak obraz! Jednym słowem, nie wiem, czy się odważę - chyba wolę lżejsze strachy od tych, po których poznaje się dogłębne znaczenie słowa 'biegunka' ;-)
    P.S. Widziałaś film "Nieznajomi" z Liv Tyler? To nie jest co prawda krótki metraż, ale film godny polecenia. Ma klimat, a końcowa scena jest na tyle niespodziewana, że dzięki niej (a raczej: przez nią) po raz pierwszy wydarłam się kinie na całe gardło ;-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą w 100%, ale tylko w przypadku, kiedy film rzeczywiście jest dobry. Źle wykonany krótki metraż, który posiada jednak potencjał, nie będzie straszył i, co ważniejsze, nie będzie miał czasu na to, by się zrehabilitować (w pełnometrażowym filmie twórca ma taką możliwość). Jednak rzeczywiście dobrze skrojony short potrafi przerazić na całą, długą noc. Na lżejsze strachy też coś się znajdzie, trochę tych perełek wyszperałam :)
      Tak, widziałam ten film choć dawno temu. Pamiętam jednak, że nie czułam napięcia, pomimo że lubię temat home invasion. Zupełnie się jednak nie dziwię, że akurat ostatnia scena spowodowała u Ciebie taką reakcję - zwłaszcza w kinie ;)

      Usuń
    2. W takim razie chyba poczekam na ten obiecany lżejszy kaliber strachu w krótkim metrażu ;-)
      Teoretycznie rzecz biorąc, to właśnie w kinie - w obecności wielu widzów - człowiek powinien czuć się raźniej i bezpieczniej, niż, dajmy na to, sam przed telewizorem. A może to chodzi o ciemność kinowej sali? Sama nie wiem... Tak czy inaczej, "Nieznajomi" zapadli mi w pamięć, głównie (choć nie tylko) z powodu mojej popisowej akcji. Dodam jeszcze, że widownia miała niezły ubaw z tego mojego wrzasku ;-)

      Usuń
    3. Wiesz, sama się nad tym zastanawiam. Bo z jednej strony w domu, chociaż jesteśmy sami, to czujemy się pewniej - to znajoma przestrzeń. Z kolei w kinie możemy czuć się wyobcowani wśród tych wszystkich ludzi, których nie znamy. Do tego dochodzi głośny dźwięk i, jak powiedziałaś, ciemność sali i bum, krzyk podczas ostatniej sceny gotowy ;)

      Usuń
  5. Jesteś odważna;) Ja mogę od biedy przeczytać jakiś horror, ale zespół dźwięków ze znaczącą muzyką na filmie powodują, że leżę schowana pod kocem ściskając kurczowo powieki. To jest ode mnie niezależne;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie ma nic wspólnego z odwagą, ja po prostu jestem już znieczulona;) A Tobie troszkę zazdroszczę. Też chciałabym się tak wystraszyć na horrorze ;)

      Usuń
  6. Oj, nie, nie. Ja wierzę, że warto to obejrzeć, ale się panicznie boję horrorów :) ostatnio się trzęsłam przy "American Horror Story" :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "American Horror Story" jest świetne, ale żeby aż się trząść? ;) Jak już wspominałam wyżej, mniejsze strachy też się znajdą, więc zapraszam :)

      Usuń
  7. Nie jestem największym fanem krótkometrażowek, bo... brakuje mi czasu na ich oglądanie - jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Ale jak już wszedłem, to się skusiłem, bo zachęcasz takimi słowami, że po prostu trzeba było obejrzeć. I cóż... w kilku miejscach naprawdę można podskoczyć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale to rozumiem - niby short, ale na jednym się nie kończy. No i dwie godziny z życia wyjęte ;)

      Usuń

Zostaw po sobie ślad, za każdy jestem niezmiernie wdzięczna :)
Pamiętaj jednak o netykiecie. Wiadomości niecenzuralne, obelżywe i niezwiązane z tematem będą kasowane bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz, żebym do Ciebie zajrzała, zostaw swój adres pod komentarzem :)